Prof. dr hab. dożywotni

Prof. dr hab. dożywotni

 Cezary Wójcik, Józef Wieczorek

Polska nauka choruje na tytułomanię

W polskiej nauce ciągle obowiązuje tytułomania niespotykana w innych cywilizowanych krajach. Najwyższa pora z tym skończyć i uprościć procedury nadawania stopni naukowych. 

W sejmowej komisji edukacji, nauki i młodzieży znajduje się projekt nowej ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym autorstwa grupy profesorów pod patronatem prezydenta RP. Niestety, petryfikuje on obecny system, będący swoistą hybrydą rozwiązań sprzed II wojny światowej z sowieckimi naleciałościami. Utrwala rozbudowaną tytułologię w polskiej nauce, która nie jest stosowana nigdzie poza krajami takimi jak Białoruś, Kuba, Wietnam i Korea Północna. Tak się niestety składa, że zgodnie z obowiązującym prawem Rzeczpospolita Polska z zasadą wzajemności uznaje tytuły naukowe nadawane przez te państwa z dawnego „obozu pokoju i przyjaźni”, nie uznaje natomiast tytułów z krajów takich jak USA. Tak więc profesor z nadania Łukaszenki jest również w Polsce profesorem, podczas gdy profesor Harvard University profesorem u nas nie jest.

Kogo uznajemy

Na mocy umów międzynarodowych Rzeczpospolita Polska uznaje dokumenty o wykształceniu, stopnie i tytuły naukowe z następujących państw: Armenii, Austrii, Białorusi, Chorwacji, Czech, Słowacji, Estonii, Jugosławii, Kazachstanu, Kirgizji, KRLD, Kuby, Libii, Łotwy, Mołdawii, Mongolii, Niemiec, Rosji, Rumunii, Słowacji, Słowenii, Syrii, Tadżykistanu, Ukrainy, Uzbekistanu, Węgier, Wietnamu, ZSRR.

Źródło: www.buwiwm.edu.pl/uzn/Informator.htm

Panuje u nas przekonanie, że oznaką mądrości są siwe włosy i długi tytuł naukowy przed nazwiskiem. Tymczasem na świecie największe odkrycia są dziełem ludzi młodych, którzy mają jedynie tytuł doktora. Długie tytuły zaspokajają przede wszystkim ambicje ich posiadaczy i są w większości nieprzetłumaczalne i niezrozumiałe dla cudzoziemców. Za granicą miarą uczonego jest jego dorobek lub uczelnia, na której pracuje. Polacy uwielbiają się nawzajem tytułować. Niegdysiejsze Panie Podczaszy i Panie Cześniku teraz zastąpione zostało Panem Docentem, Panem Profesorem, Panem Magistrem itp. Najwyższa pora skończyć z tym samouwielbieniem!

Polskie tytuły (doktoraty i habilitacje) nadawane są bądź przez uczelnie i zatwierdzane przez Centralną Komisję do spraw Tytułów i Stopni Naukowych (CKTSN), bądź też nadawane są przez prezydenta RP (tzw. profesury belwederskie, obecnie namiestnikowskie). Przyznawanie profesur przez głowę państwa jest niespotykane w demokratycznych krajach. Polskie tytuły łączą się z pewnymi szczególnymi przywilejami, jak chociażby z dożywotnim okupowaniem posady – bez względu na aktywność naukową i edukacyjną, lub z faktem, że od instytucji naukowych – w tym prywatnych uczelni – wymaga się zatrudniania określonej liczby profesorów i doktorów habilitowanych bez wnikania w to, jaki reprezentują poziom. Mimo ogromnego w Polsce bezrobocia, dotykającego także absolwentów szkół wyższych, również ze stopniem doktorskim, jest ono niespotykane wśród doktorów habilitowanych i profesorów – wprost przeciwnie, znajdują oni zatrudnienie (nierzadko fikcyjne) na wielu etatach równocześnie.

Tymczasem na świecie megalomania tytułów naukowych dawno zniknęła. Z punktu widzenia uczniów i studentów każdy nauczający jest profesorem. Tytułem doktora posługują się naukowcy rozmaitych dziedzin. Gdy prowadzą oni zajęcia ze studentami, są także profesorami, ale profesura jest bardziej stanowiskiem niż tytułem – odchodząc z uczelni pozostaje się doktorem, lecz profesorem się już nie jest. Z kolei nauczyciel w szkole średniej lub studium policealnym może nie mieć doktoratu, ale też jest tytułowany profesorem. Poza tym istnieją tytuły zawodowe związane z ukończeniem określonych studiów i/lub przedstawieniem pracy dyplomowej, które nie są uznawane za tytuły naukowe sensu stricto. Doktorami tytułowani są lekarze, choć nie posiadają doktoratów w polskim znaczeniu.

Proponujemy znieść tytuły profesorskie oraz habilitację, pozostawiając kwestię nadawania tytułów naukowych uczelniom. Powinny być one równoprawne z nadawanymi w USA, Europie Zachodniej, Japonii, Australii i innych demokratycznych krajach. Wprowadzono już u nas tytuł licencjata (amerykański bachelor) uzyskiwany po ukończeniu odpowiednika amerykańskiego collegu, czyli krótszych 2-3-letnich studiów nie zakończonych obroną pracy dyplomowej. Pozostał tytuł magistra (master) jako wyznacznik ukończenia pełnych studiów wyższych zakończonych obroną pracy magisterskiej.

Oddzielnym tematem jest kuriozalny tytuł lekarza medycyny nadawany absolwentom medycyny w Polsce. Zawdzięczają go władzy ludowej, która w 1947 r. pozbawiła ich tytułu doktora. Nie przeszkadza to ludziom w Polsce dalej tytułować lekarzy po prostu doktorami. Tłumaczenie polskiego dyplomu na angielski to nie lada kłopot – literalny przekład tytułu lekarza na Title of Physician jest pozbawiony sensu, bo takiego tytułu nie ma chyba nigdzie na świecie. Nie ma też magistrów medycyny, są natomiast doktorzy medycyny (Doctor of Medicine, M.D.), tak jak pół wieku temu w Polsce. Do tego należy powrócić. Uczyniono to już zresztą tylnymi drzwiami z pobudek czysto materialnych – polskie akademie medyczne wydają absolwentom płatnych studiów anglojęzycznych dla cudzoziemców dyplomy M.D.

Należy też przywrócić doktoratowi (Ph.D.) jego znaczenie jako podstawowemu stopniowi naukowemu, którego uzyskanie daje prawo nauczania i samodzielnego prowadzenia badań. Podczas gdy w USA doktoranci muszą uczęszczać na wykłady, zdawać egzaminy oraz pracować w kilku różnych laboratoriach, zanim wybiorą jedno z nich, gdzie poświęcą kilka lat na przeprowadzenie badań składających się na ich pracę doktorską, zrobienie doktoratu w Polsce jest dziecinną igraszką. Przy dobrych układach można go uzyskać niemal automatycznie przy minimalnym dorobku naukowym.

Co począć z habilitacją, rzadko spotykaną poza Polską i tracącą na znaczeniu nawet w Niemczech – dawnej potędze habilitacyjnej? Była w założeniu procedurą mającą potwierdzić, że uczony ze stopniem doktora jest w stanie samodzielnie prowadzić badania. W tym celu w ciągu kilku-kilkunastu lat od uzyskania doktoratu musi przedstawić rozprawę zbliżoną do doktorskiej przed radą wydziału i obronić ją; decyzja rady o nadaniu habilitacji jest dodatkowo weryfikowana przez CKTSN. Korporacja profesorów często manipuluje podległymi im pracownikami, dopuszczając – lub nie – wybrańców do robienia doktoratów i habilitacji według własnego widzimisię. Przy czym najważniejszy jest nie dorobek i lepszy poziom naukowy, lecz lojalność wobec szefa, która jest wpisana w system i stanowi podstawowe kryterium oceny pracownika.

Centralna Komisja nieraz powstrzymywała nadanie habilitacji, gdy naciąganie dorobku naukowego było zbyt ewidentne. Z drugiej strony naukowcy z dorobkiem na światowym poziomie mogą co prawda zamiast rozprawy habilitacyjnej przedstawić swoje publikacje z czasopism międzynarodowych poprzedzone streszczeniem, ale nie wszędzie jest to akceptowane.

Co jest na świecie potwierdzeniem, że uczony reprezentuje dobry poziom merytoryczny? Bynajmniej nie oficjalny stopień w rodzaju habilitacji, lecz publikacje w recenzowanych czasopismach. O randze czasopisma decyduje jego współczynnik oddziaływania (tzw. impact factor), określany corocznie przez Instytut Informacji Naukowej z Filadelfii. Niestety, większość polskich periodyków naukowych, w których publikuje wielu kandydatów na doktorów habilitowanych, nawet nie znajduje się na tej liście lub ich współczynnik oddziaływania jest ułamkowy.

Zagraniczne uczelnie poszukujące młodego doktora na stanowisko profesorskie oceniają jego dorobek na podstawie listy publikacji, opinii u swoich nauczycieli akademickich i promotorów, wreszcie planów badawczych i przystawania profilu kandydata do planów uczelni. Najlepszy kandydat dostaje propozycję pracy. Oprócz odpowiedniej pensji i pieniędzy na przeprowadzkę, nowy profesor otrzymuje też dużą sumę na rozkręcenie działalności naukowej do czasu, aż zdobędzie pieniądze na badania z funduszy państwowych i prywatnych (tzw. granty badawcze). Jeżeli mu się to powiedzie i jest na dodatek dobrze oceniany przez studentów, dostaje awans i przedłużenie kontraktu, niekiedy na okres nieokreślony, natomiast gdy mu się nie uda – musi się pożegnać z posadą. Jest to system sprawdzony i powinien być wprowadzony na polskich uczelniach wraz z likwidacją tytułów profesorskich i habilitacji.

Precedens taki już zaistniał w Polsce – tak właśnie rekrutuje się pracowników w Międzynarodowym Instytucie Biologii Molekularnej UNESCO w Warszawie. O zatrudnieniu na stanowisku profesorskim decyduje tam międzynarodowa komisja z noblistą w składzie. Młodego profesora wybiera się spośród około 40 zgłoszonych kandydatów, a brak habilitacji nie jest żadną przeszkodą.

Polska nauka znajduje się w stanie zapaści i to nie tylko z powodu niedofinansowania. Reforma stopni i tytułów naukowych uprościłaby szczeble kariery naukowej, uzależniając je tylko od kryteriów merytorycznych. Likwidacja procedur nadawania habilitacji i profesur pozwoli zaoszczędzić pieniądze, które będzie można wykorzystać na badania.

Cezary Wójcik, Józef Wieczorek

  • Dr hab. n. med. Cezary Wójcik pracował w Akademii Medycznej w Warszawie, obecnie Research Assistant Professor w University of Texas Southwestern Medical Center w Dallas, Teksas, USA.
  • Dr Józef Wieczorek, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, były wykładowca geologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, obecnie geolog niezależny.

Tekst opublikowany w Polityce  NUMER 30/2004 (2462) , wypowiedzi  internautów  na stronie :http://polityka.onet.pl/162,1176405,1,0,2462-2004-30,artykul.html

Polemika z artykułem ‚Jak reformować polską naukę’ Polityka nr. 35/2004 (2467) , pełne wersje wypowiedzi na stroniehttp://polityka.onet.pl/162,1181578,1,0,artykul.html

TYTUŁY ZE WSCHODU

TYTUŁY ZE WSCHODU
– kilka refleksji niezależnego badacza o nauce polskiej

Pan Jerzy Sadecki w Rzeczpospolitej z dnia 16 grudnia 2000 (zobacz tutaj) przedstawił jak można omijać zgodnie z prawem polskie instytucje w celu otrzymania stopnia dr habilitowanego. Stosowanie takich procedur podobno jest dość pospolite w małych uczelniach, a raczej nie dotyczy uczelni renomowanych. W tych nie robi się habilitacji za granicą, tylko u siebie.

Korzyść z ‚importu’ tytułów mają uczelnie, bo otrzymują nowego tzw. samodzielnego pracownika i ich pozycja rośnie, zgodnie z kryteriami oceny placówek. Mają z tego korzyść także uczelnie wschodnie, bo na robieniu u nich habilitacji mogą zarobić nawet 2000 dolarów, co np. dla uczelni białoruskich nie jest bez znaczenia. Obopólna korzyść. Więc nad czym tu rozpaczać?

Takie praktyki są zresztą zgodne z prawem dotyczącym tzw. nauki polskiej kompatybilnej od wielu lat z nauką radziecką. Obie siostrzane nauki słusznie wyodrębniane są od nauki sensu stricto, tak jak kiedyś słusznie i uczciwie wyodrębniano demokrację socjalistyczną od demokracji sensu stricto. Demokracja socjalistyczna nie była przecież kompatybilna z demokracją s.s., tak jak nauka polska nie jest kompatybilna z nauką s.s. uprawianą np. w USA a jest kompatybilna z nauką radziecką (i jej córami z demoludów). Polscy naukowcy w sposób zasadny wyjeżdżają na wschód po tytuły, bo nie ma sensu wyjeżdżać w tym celu do USA, bo tam habilitacji się nie robi. Tam się robi naukę, naukę sensu stricto.

Autor zdaje się rozpaczać, że niektórzy pracownicy małych uczelni omijają sito polskich komisji kwalifikacyjnych, które mają za zadanie utrzymywać odpowiedni poziom nauki polskiej. Problem leży jednak w tym, że te komisje zapewniają być może odpowiedni poziom nauki polskiej, ale nie zapewniają odpowiedniego poziomu nauki w Polsce w relacji do nauki s.s. Bo i nie mogą. Poziom tych komisji jest przecież zgodny ze standardami nauki polskiej a nie nauki s.s. Niżej podpisany w końcu lat 70-tych i i w latach 80-tych, kiedy zgodnie z niepodważalnymi opiniami anonimowych komisji dbających o odpowiedni poziom nauczania w renomowanych uczelniach polskich ‚negatywnie oddziaływał na młodzież akademicką’, stawiał dwóje studentom, którzy zbyt dobrze przyswajali sobie nauki członków CKK. No cóż, jeśli chce się przestrzegać poziomu nauki s.s nie można było opierać się na koryfeuszach nauki polskiej. Nic się w tym zakresie nie zmieniło. Ktoś kto nie podziela poglądów członków CKK czy jej następczyni Centralnej Komisji do spraw Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych, reglamentującej rozdawanie stopni i tytułów, nie ma szans na oficjalne awanse tytularne w Polsce. Niezależny, nieprawomyślny naukowiec, nie ma już szans na szczeblu Rad Naukowych renomowanych uczelni, które same organizują zebrania i zbierają podpisy, że taki to a taki nigdy habilitacji mieć nie będzie, oczywiście bez jakiegokolwiek uzasadnienia merytorycznego. Zgodnie z naszym ustawodawstwem renomowane uczelnie realizują szczytne założenia nie do końca upadłego systemu: CAŁA WŁADZA W RĘCE RAD (para) naukowych. Oczywiście argumenty merytoryczne są w takich przypadkach zbędne, bo żeby takie mieć trzeba się trochę znać na nauce. A na to nie każdego stać. Władze uczelni dbają przy tym aby nazwiska członków takich Rad Naukowych nigdy nie zostały ujawnione, a zesłani na banicję delikwenci nigdy na uczelni nie mieli co szukać.

Czynniki pozamerytoryczne tradycyjnie są decydujące w praktyce awansów w nauce polskiej. Ktoś kto naraził się niezależnymi poglądami, kto nie uzgodnił treści swoich prac z potencjalnymi recenzentami, jak nakazują ‚dobre obyczaje’, kto nie chce pisać ku czci i chwale decydentów nauki polskiej, na tytuły nie ma co liczyć. Szczególnie jeśli nie chce w tym celu jechać na wschód. To samo dotyczy środków płatniczych na prowadzenie badań, których dystrybucją w nauce polskiej zajmuje się KBN. Zgodnie z odpowiednimi (raczej nieodpowiednimi) ustawami członkowie Komisji ‚grantowych’ przydzielają je często sobie lub swoim bliskim, co zgodnie z realizowanym właśnie programem przeciw korupcji winno być zwane właśnie korupcją, ale zgodnie z nomenklaturą KBN jest to wygrywanie konkursów przez najlepszych z najlepszych. Naukowcy prezentujący odmienne poglądy naukowe i etyczne od obowiązujących w KBN na wygrywanie grantów nie mają co liczyć. Oczywiście nie mając pieniędzy na badania nie mają co liczyć na awanse w nauce polskiej tym bardziej, że naukowe prace hobbystycznie publikowane w zagranicznych czasopismach nie liczą się w nauce polskiej. Nie znajdują uznania oficjalnych ciał zajmujących się dystrybucją pieniędzy podatnika i dystrybucją tytułów (między siebie i między bliskich). Prywatnym uczonym można sobie być, ale na własny koszt. Nie można nawet mieć poczucia własnej wartości, bo to bardzo boli skundlonych decydentów nauki polskiej.

KBN ma również ustawy żeby nie musiał się tłumaczyć na co pieniądze wydatkuje. Mimo, że w Sejmie przygotowuje się ustawy o dostępie do informacji, informacje o rezultatach grantów nie są dostępne podatnikowi. Można sądzić, że ich nie ma, skoro KBN ich dokumentacji nie prowadzi i w dostępnych informatorach nie można ich znaleźć. Polski podatnik nie ma takich problemów z zapoznaniem się z rezultatami projektów badaczy zachodnich na realizację których nie płacił nic. W Polsce podatnik, który płaci na badania, nie ma często żadnych szans aby zapoznać się z ich rezultatami. Odsyłanie podatnika do kierowników projektów, jak to robi KBN, z zapytaniem czy jako ‚najlepszy z najlepszych’ czegoś istotnego, uzasadniającego wydawanie publicznego grosza, gdzieś nie opublikował, jest po prostu aroganckie.

Obecne ustawy o nauce polskiej powodują, że tzw. samodzielny pracownik jest w Polsce na wagę złota. Aby placówka była lepiej notowana i zarazem lepiej finansowana musi mieć jak najwięcej ‚samodzielnych pracowników’ (tzn. pracowników samodzielnie zapisujących na swoje konto nie zawsze im znane prace taniej siły roboczej). Niektórzy ‚samodzielni’ zatrudniani są zatem na wielu etatach. Nie trzeba dla nich nawet gabinetów, wystarczy ich obecność na liście płac i w ciałach kolegialnych. Taka fikcja jest w nauce polskiej normalna. Rzecz w tym, że posiadacze tytułów nie zawsze są samodzielni w badaniach i edukacji, a często posiadają wyraźnie mniej wartościowy dorobek od tzw. niesamodzielnych, ale za to niezależnych pracowników. Tzw. samodzielny pracownik na ogół nie ma interesu aby usamodzielnić niesamodzielnego a niezależnego pracownika. Zyskiwałby wówczas konkurenta. Samodzielni mają natomiast interes aby nikt ich nie mógł zastąpić. Wtedy mają byt zapewniony i mogą lamentować w mediach o powstawaniu luki pokoleniowej, nie zaznaczając oczywiście własnych ‚zasług’ w tym zakresie! Podnoszą krzyk o braku następców i konieczności zwiększania nakładów z kieszeni podatnika na działania księgowane po stronie wydatków na naukę i edukację. Oczywiście bez konieczności rozliczania się na co zostają one wydane.

Media informując niekiedy o patologii nauki czy edukacji przytaczają na ogół przykłady z małych ośrodków, przeciwstawiając je na ogół ośrodkom silnym, gdzie ma być lepiej. Można w to wątpić. Pewne cechy raka toczącego naukę i edukację w Polsce obserwuje się we wszystkich szkołach, które podlegają tym samym ustawom. To, że w tzw. najlepszych uczelniach nie jest najlepiej może świadczyć chociażby Stanowisko Senatu Uniwersytetu Jagiellońskiego w sprawie finansowania szkolnictwa wyższego i nauki przyjęte na posiedzeniu w dniu 24 maja 2000 r. w którym uzasadnia się, że z przyczyn ekonomicznych ‚doszło do niebezpiecznego osłabienia tempa pracy naukowej oraz rozwoju zwłaszcza młodszej kadry naukowej, do obniżenia poziomu nauczania w szkołach wyższych, do nadszarpnięcia więzi kadry nauczającej ze studiującą młodzieżą. W walce o zdobycie środków utrzymania dochodzi do naruszenia akademickich zasad etycznych, ulega obniżeniu prestiż nauczycieli akademickich od asystenta do profesora włšcznie’.

Taka interpretacja przyczyn złej kondycji edukacji i nauki w Polsce jest nieuzasadniona. Władze UJ pominęły w tej interpretacji istotny fakt, iż stojąc na gruncie przestrzegania ‚prawa’ stanu wojennego metodami, których nie musiałyby się wstydzić służby SB, usunęły z uczelni w latach 80-tych niewygodnych nauczycieli akademickich, skazując ich na śmierć naukową i edukacyjną. Pracownikom aktywnym naukowo i najwyżej cenionym przez studentów i młodych pracowników nauki, anonimowe, autonomiczne ciała UJ (i nie tylko UJ) wystawiały negatywne oceny traktując aktywność naukową i bardzo dobrą działalność edukacyjną jako niepożądane na uczelni, dezorganizujące system socjalistycznego kształcenia młodzieży i system działalności badawczej nawiązujący do szczytnych osiągnięć Najwyższego Językoznawcy. Nauczycieli silnie związanych ze studiującą młodzieżą, kształcących nowych, młodych badaczy, oskarżano o negatywne oddziaływanie na młodzież, o jej podburzanie, o naganny poziom etyczny. Dla zatarcia śladów swej haniebnej dla nauki i edukacji działalności czyszczone sš akta uczelni z niewygodnych materiałów, kompromitujących poczynania funkcjonariuszy uczelni. Jednocześnie fabrykowane są jedynie słuszne wyjaśnienia (czytaj: zaciemnienia) zaistniałych zdarzeń, a z rezerw finansowych (mimo braku pieniędzy na badania i edukację !!!), z okazji jubileuszu uczelni wydawane są książkowe pozycje zawierające nieprawdę o działalności placówek UJ.

To bardziej ogólne tło funkcjonowania nauki polskiej może stawiać w innym świetle problem nadawania tytułów przez komisje znad Wisły, czy zza Buga. Problem sam by się rozwiązał gdyby zmienione zostały ustawy utrwalające spuściznę PRL-u. Z tym jest jednak problem. Obecni decydenci na ogół nie są zainteresowani takimi zmianami. Mając w ręku reglamentację tytułów niezbędnych do funkcjonowania nauki polskiej, nie chcą się tego ‚złotego jaja’ pozbywać i argumentują, że poziom by się obniżył. ‚Obniżenie’ się poziomu nauki w Polsce do poziomu nauki s.s. np. w USA, gdzie tytuły mają drugorzędne znaczenie, a z pracami naukowymi, a także z orzeczeniami komisji grantowych można dyskutować, niczego dobrego by dla obecnych decydentów nie wróżył. Monopol na jedynie słuszną naukę wymknąłby się im z rąk. Raz już takie zagrożenie istniało na początku lat 80-tych, kiedy się okazało, że tzw. niesamodzielni mają często lepsze notowania, niż tzw. samodzielni. Trzeba było pospiesznie korzystając ze stanu wojennego przygotować ustawy, które by temu niebezpieczeństwu raz i na zawsze zapobiegły. Jak zapobiegły, wszyscy widzą. Wstyd się jednak przyznać kto jest winny. Trzeba wszystko zwalać na brak pieniędzy, których niedostatek powoduje rzekomo, że nawet poziom etyczny profesorów się obniża. Brak naukowych badań na ten temat. Na ogół jednak widać, że jeśli są jakieś wyraźne relacje między posiadaniem pieniędzy a poziomem etycznym, to takie, że biedny ma inny system wartości niż bogaty. Często jest tak, że jeden ma pieniądze, a drugi poziom etyczny. Trudno jest bowiem u nas zarobić pieniądze jeśli się ma wysoki poziom etyczny. Zupełnie inaczej niż w argumentacji Senatu UJ, która może stanowić pośredni dowód, że i z poziomem intelektualnym w renomowanych skansenach PRL-u nie jest najlepiej.

Józef WIECZOREK

P.S.
Tekst został napisany przed kilku laty. Nigdzie nie był publikowany. Nie zmienił swojej aktualności, tak jak nie zmieniły swej aktualności patologie w nauce i edukacji w Polsce, mimo powstania wielu komisji oraz uchwaleniu ustawy o dostępie do informacji