DAJEMY SZANSĘ? – Polemika z Prof. Januszem Tazbirem

Polemika z Prof. Januszem Tazbirem – Przewodniczącym Centralnej Komisji ds. Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych

(tekst odnaleziony po niemal 15 latach, ale aktualności bynajmniej nie stracił)

W 4 numerze (1997r.) FORUM AKADEMICKIEGO Pan Profesor twierdzi, że Komisja decydentów o tzw. „karierach naukowych” Polaków, której Pan obecnie przewodniczy, daje człowiekowi szanse. Ja te sprawy widzę na szerokim tle patologii polskiego środowiska naukowego i w moim przekonaniu, na ogół „naukowi” decydenci nie dają szans samodzielnym (w normalnym znaczeniu tego slowa) i niezależnym pracownikom nauki, którzy podważają ich „jedynie słuszne” poglądy.

Zgodnie z moją znajomością rzeczy „nauka” polska tak się ma mniej więcej do nauki sensu stricto jak demokracja socjalistyczna do demokracji sensu stricto, i jest to również zasługa Centralnej Komisji ds. Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych (dawniej CKK). Rozdzielając swoiste KONCESJE do dożywotniego decydowania o najważniejszych sprawach nauki polskiej (nie mylić z nauką s.s.) dla wąskiej kasty „niezastąpionych” w swej inkwizycyjnej działalności „uczonych”, Centralna Komisja ma ogromny wpływ na stan nauki, zarówno w jej warstwie intelektualnej, jak i moralnej. Namaszczeni przez CK „uczeni”, często naśladując w swych poczynaniach Największego Językoznawcę i jego godnych uczniów (choćby słynnego Trofima Lysenkę), wycinają w pień zagrażających im niepokornych pracowników, u których stwierdzili „nieprawidłowości” w myśleniu i co gorsza w działaniu, zmierzające do podważania ich dożywotnio dominującej pozycji. Następnie „koryfeusze nauki” oszałamiają społeczeństwo roniąc krokodyle łzy nad niekorzystną „luką pokoleniową” w nauce i edukacji.

Stwierdzony fakt postępującego ograniczenia intelektualnego u przedstawicieli kolejnych szczebli kariery „naukowej” trudno mi inaczej zinterpretować jako efekt prowadzonej negatywnej selekcji kadr, która bynajmniej nie kończy się na poziomie „habilitacji”, lecz dotyczy również „profesorów” i członków PAN. Jasne jest, że „profesor”, stanowiący nierzadko finalny efekt negatywnej selekcji kadr, nie jest w stanie ocenić dorobku naukowego pracownika na tle nauki s.s., ani też nie jest w stanie stwierdzić przypadków plagiatów w pracach naukowych. Wyspecjalizowani „profesorowie” są bezradni w wykrywaniu plagiatów na poziomie pracy magisterskiej, a co dopiero na wyższych poziomach. Czasami zresztą nie widzą nic zdrożnego w „plagiatowaniu” prac (czy ich fragmentów), skoro niejednokrotnie sami doszli do szczytów oficjalnej kariery metodami wątpliwej wartości etycznej. Powiem więcej, w moim przekonaniu etyka jest źle widziana w środowiskach „naukowych”. Za etyczne uważa się z reguły takie postępowanie, które służy do utrzymania się dożywotnio na zajmowanych stołkach, czy do obejmowania kolejnych, a za nie-etyczne, takie, co takiemu „rozwojowi” przeszkadza. Projektodawca kodeksu etycznego, który by takie rozumienie etyki naruszał, musi się liczyć, że zostanie wykluczony ze środowiska, z towarzystwa „naukowego” za niegodne postępowanie (służę przykładami). W konkursach na profesorów uniwersytetu często stawia się wymóg nieskazitelnej postawy etycznej. Ale arbitrami są „profesorowie” zasłużeni na polu walki o utrzymanie „jedynie słusznej” interpretacji etyki pracownika nauki.

Twierdzi Pan, że „Istnieje pewien pułap, który wszyscy chcący otrzymać określony stopień czy tytuł naukowy muszą osiągnąć”. Panie Profesorze! Albo ten „pułap” został źle zdefiniowany, albo komisje nie są kompetentne aby go zidentyfikować. Taki nasuwa się wniosek z licznych faktów niezdolności posiadaczy „pułapu” profesora do samodzielnej pracy naukowej i edukacyjnej. Jednocześnie „pułap” ten oznacza często niepospolite wręcz zdolności do podpisywania się pod działalnością tzw. „niesamodzielnych” pracowników, pod działalnością „miernot” nie rokujących żadnej nadziei na osiągnięcie poziomu oficjalnego profesora. Mogę Pana Profesora zapewnić, że „jedynie słuszne” opinie: „zero moralne”, „naukowe”, „edukacyjne” czasami stanowią większy komplement, i w gruncie rzeczy uznanie dla działalności naukowej i edukacyjnej, niż wszelkie oficjalne nadania tytulów „naukowych”. Warto zwrócić uwagę, że „zera edukacyjne”, często nawet po opuszczeniu uczelni, traktowani są przez „popsutych” przez siebie studentów jak profesorowie. „Zera naukowe”, którym w Polsce proponuje się np. rolę „stołkowego” na sponsorowanych przez KBN sympozjach „naukowych” są natomiast zapraszani na międzynarodowe kongresy naukowe, na których prowadzą np. sesje naukowe, są recenzentami prac do czasopism zagranicznych czy recenzentami dorobku naukowego zagranicznych badaczy, konspiracyjnie utrzymują szeroką współpracę międzynarodową. Widać jak daleko światowej nauce do jedynie słusznej „nauki polskiej”, do jedynie słusznych ocen rad „naukowych”, Centralnych Komisji czy zwykłych „koryfeuszy”.

Z mojego doświadczenia uzasadniony jest podział prac na prace doktorskie, habilitacyjne i naukowe. Przy czym jasno należy stwierdzić, że te pierwsze, a często (może nawet częściej też te drugie) rzadko spełniają kryteria prac naukowych. Trzeba je pisać pod recenzentów bo inaczej jako „mierne”, „nie spełniające kryteriów” zostają odrzucane. Wcześniej taka selekcja następuje już na etapie zamierzeń, na etapie starań o granty. Częściej prace nie-doktorskie, nie-habilitacyjne wnoszą coś do nauki s.s. co widać z ich cytowania w literaturze naukowej i ze wściekłej reakcji „profesorów” (w tym członków CK).

Z Pańskiej wypowiedzi wynika, że zdobywanie tytułów to na ogół główny cel w polskim systemie „nauki”. Po uzyskaniu tytułu nie ma po co się starać o dalszy awans. To bardzo dobrze odzwierciedla system „nauki” polskiej (nie mylić z nauką s.s.) której celem nie jest poznawanie prawdy, wnoszenie czegoś do nauki s.s., a tylko zdobywanie tytułów nadawanych przez jakiś organ KONCESYJNY. Trzeba tylko dobrze baczyć, aby jakiś „niepożądany element” takiego tytułu nie dostał, a potem wszystko idzie już gładko. Jednomyślnie, jednogłośnie można wtedy zmieniać nawet fakty (nawet strukturę geologiczną gór!) żeby „udowodnić” to, co chce się udowodnić, a jak się komu nie podoba – to won!, zgodnie z doktryną realizowaną od czasu stanu wojennego w najstarszej polskiej uczelni, która odnawia swoje mury, ale w której odnowienia moralnego i intelektualnego, jak nie widać, tak nie widać.

W placówkach, z nazwy naukowych, organizuje się specjalne posiedzenia rad „naukowych”, na których zapadają wiążące decyzje, że taki to a taki (warchoł, pieniacz, psuj młodzieży) tytułu nigdy nie dostanie i czystość kasty jest utrzymana w należytym stanie. Zresztą i wcześniej podejmowane są skuteczne środki zapobiegawcze pozbawiające niepokornych pracowników, z których kasta panujących „koryfeuszy” osobistych korzyści nie może się spodziewać, dostępu do środków płatniczych rozdzielanych między siebie (np. spektakularne zwycięstwa rodzin KBN-owskich w „konkursach” na granty), do aparatury (np. sprawne komputery mogą służyć do badań pasjansów, ale nie do pracy naukowej! na naukę nie ma bowiem pieniędzy!), możliwości oficjalnych wyjazdów zagranicznych (w tych godnie polską naukę reprezentują pracownicy nie-naukowi, na co KBN chętnie przeznacza środki podatników, bo na naukę nie ma pieniędzy!). Dobrze jest widziane oskarżanie o negatywne oddziaływanie na młodzież pracowników, cieszących się, na swoją zgubę (!), zbyt dużym autorytetem intelektualnym i moralnym wśród studentów. Pracownicy, którzy mimo nie przyznania im środków na badania, nadal badania naukowe kontynuują, i publikują w czasopismach zagranicznych czy ogólnopolskich, a nie w „instytutowych” (czyli do kosza! zgodnie z nakazami zarządców folwarków „naukowych”) muszą się liczyć z oskarżeniami o brak osiągnięć naukowych. Pracownicy, którzy mimo jednomyślnych ustaleń komisji KBN o niekorzystnym wpływie kongresów naukowych na rozwój naukowy człowieka niepokornego, w takich kongresach konspiracyjnie biorą udział, muszą się liczyć ze skazaniem na dożywotnią śmierć naukową i edukacyjną, przynajmniej na terytorium kastowego państwa, w którym zgodnie z wykładnią stanowionego prawa obowiązuje zasada „jeśli prawda jest inna, tym gorzej dla prawdy”. Przenoszenie w stan dożywotniej nieszkodliwości dla nauki i edukacji „profesorów” niszczących niewygodnych pracowników nauki (a jeśli ich nie ma pod reką, to ich zbiory naukowe) o ile mi wiadomo w naszym prawodawstwie nie istnieje. To dobrze tlumaczy naszą zapaść cywilizacyjną i tzw. lukę pokoleniową w nauce i edukacji.

Panie Profesorze! Ja nie mogę w zgodzie z własnym sumieniem nazywać Profesorem nauki, kogoś kto taki tytuł od Pana (Pańskich poprzedników) dostaje (-ł) a nie zezwala na publikowanie pogladów odmiennych od obowiazujących, nie zezwala na finansowanie prac, które podważają (mogą podważyć) jego „jedynie słuszne” opinie, kto fabrykuje fałszywe oskarżenia w celu zniszczenia niewygodnego pracownika. Panie Profesorze! Dla mnie tam się kończy nauka, gdzie kończy się możliwość swobodnego poszukiwania prawdy, swobodnej naukowej dyskusji. Ja mam uzasadnione wątpliwości czy zdobycie tytułu jest celem (czy winno być celem) pracy naukowej. Ja mam pewność, że o tytułach (a przede wszystkim o losach pracowników nauki i nauki) bardzo rzadko decydują w Polsce PROFESOROWIE NAUKI. Pozbawianie ludzi jakichkolwiek szans w oficjalnej nauce tylko dlatego, że Pan Bóg dał im rozum a Matka nauczyła rozumienia słowa pisanego jest hańbą polskiego systemu nauki i edukacji.

(Niżej podpisany jest byłym wykładowcą UJ, byłym pracownikiem PAN, byłym Redaktorem Rocznika Polskiego Towarzystwa Geologicznego, byłym członkiem tego towarzystwa i byłym…byłym… byłym…)

Z poważaniem
Józef Wieczorek

Kraków, 30 czerwca 1997 r.


NAJWYŻSZY CZAS, lipiec 1997 

Mobbing skuteczną metodą negatywnej selekcji kadr akademickich

Józef Wieczorek

Mobbing skuteczną metodą  negatywnej selekcji kadr akademickich

Polityka kadrowa poprzez mobbing ma długie tradycje. Jak ktoś jest z jakiegoś powodu niewygodny dla przełożonego, nie daj Boże przerasta przełożonego o głowę – wzrostem lub co gorzej intelektem – marny jego los.

Podobno na uczelniach trudno jest zwolnić niewydajnego, słabego pracownika. Tak się skarży wielu rektorów. Ciekawe jest jednak, że tych trudności nie mają jeśli chodzi o pracownika dobrego, uważanego za zagrożenie dla uczelnianego establishmentu, czy dla przyjaznej dla mobbingu/mobberów struktury.

Oczywiście trzeba się nieco pomęczyć, przygotować grunt, najlepiej poprzez szykany psychiczne, ale potem idzie jak z płatka. Często zresztą taki pracownik – wykończony, lub z obawy przed ostatecznym wykończeniem – sam odejdzie, a gdyby były jakieś trudności to przecież można zrobić reorganizację jednostki i sprawa zostaje rozwiązana bez problemu. Tak to wygląda w praktyce.

W taki sposób uczelnia może się uchronić ponadto przed odszkodowaniem dla pracownika, ale dokonując negatywnej selekcji nie chroni jednostki naukowej przed obniżeniem jej potencjału intelektualnego. Przy braku rzetelnych baz danych skutki takiej polityki kadrowej raczej nie są do wykrycia więc i na miejsce w rankingach to zapewne wpływu mieć nie będzie i na wysokości dotacji budżetowych nie zaważy.

Stosuje się też mobbing, aby uzyskać w jednostce zwolnienie etatu dla ‚ swojego’, bo polityka prorodzinna i kolesiowska jest standardem akademickiej polityki kadrowej. Podobnie rzecz się ma na etapie rekrutacji na wolny etat obsadzany zwykle, oczywiście na drodze tzw. konkursów, przez wyznaczonego wcześniej zwycięzcę. I lepiej nie zakłócać procedury takich ‚konkursów’, bo procedury mobbingowe zostaną uruchomione.

Nie bez znaczenia jest chęć poszerzenia swojej przestrzeni życiowej, czyli walka o pokój w budynku akademickim. Można ją toczyć skutecznie na drodze psychicznej (czyli mobbingowej) uzyskując lepsze warunki do pracy po odejściu ‚słabszego’. Wykańczanie potencjalnej, rzeczywistej czy urojonej konkurencji przez mobbing to standard akademickiego życia.

Niestety problemy te jakoś nie są podejmowane w pracy naukowej tak licznych już psychologów i socjologów. Ciekawe dlaczego ? Czyżby fachowcy od psychologii bali się szykan psychicznych w przypadku ujawnienia/udokumentowania rzeczywistego stanu rzeczy ?

Każdy kto pracował w jednostce akademickiej wie, że wejście na zakazaną (lub opanowaną przez innych) ścieżkę tematyczną w nauce grozi śmiałkowi szykanami, groźbami, wykluczeniem ze środowiska, ostacyzmem koleżeńskim i naukowym itd. itp. Takie ‚czarne owce’ są pomijane w cytowaniu, przemilczani, nie brani pod uwagę w konferencjach, w pisanych przez ‚zwycięzców’ historiach.

W polskim środowisku akademickim krytyka naukowa niemal nie istnieje, tak bowiem wygląda ‚ krajobraz po bitwie’ o status niekwestionowanego autorytetu naukowego ( i zwykle moralnego). Ci, którzy pozostali, od krytyki naukowej stronią, aby pozostać w zawodzie. Ale co to za zawód naukowy skoro krytyki naukowej w nim nie ma ?

Bez krytyki naukowej nie ma nauki, zstają tylko etaty naukowe obsadzane przez bezkrytyczną pozostałość akademicką.

http://www.nfa.alfadent.pl/articles.php?id=608

RPO w sprawie mojego artykułu

RPO w sprawie mojego artykułu Czas skończyć z celebrą akademickich dworów

http://www.rpo.gov.pl/pliki/12118021970.pdf

Co słychać starego? czyli o nauce polskiej 20 lat później

Co słychać starego? 
czyli o nauce polskiej 20 lat później

 

4 czerwca 1989 r. to dla wielu Polaków jedna z dat przełomowych, data wychodzenia z komunizmu. Ale czy naprawdę wyszliśmy z komunizmu?

Chyba nie do końca. Co więcej nie za bardzo chcemy się z komunizmem rozliczyć. Ustawy dokomunizacyjnej mimo upływu lat nie ma do tej pory i chyba chodzi o to aby już nigdy jej nie było.

W sprawie lustracji środowisko akademickie, zwykle konformistyczne, wykazało się iście heroiczną postawą organizując bunt antylustracyjny.

W walce o niepoznanie własnej historii wreszcie ujawnił się nonkonformizm, tak na codzień deficytowy. Widać przeszłość środowiska akademickiego to sprawa poważna, skoro na jej poznanie uczelnie same sobie nakładają kaganiec, ograniczają wolność swoich badań.

Władza POPów

Na froncie walki o pokój, o wprowadzenie nowego, jedynie słusznego systemu, szczególną rolę mieli odgrywać ludzie nauki – tzn. nowi ludzie nauki, postępowi i ideowi. Ci mieli wychować nową młodzież budującą nowy ustrój.

Wielu ‚starych’ profesorów uformowanych w Polsce ‚burżuazyjnej’ nie za bardzo chciało tworzyć Polskę ‚demokratyczną’ więc zastępowano ich nowymi, uformowanymi często na froncie wschodnim.

Nie wszyscy mieli pojęcie o nauce, ale z braku odpowiednich kadr wielu z nich wyznaczano na Pełniących Obowiązki Profesorów, którzy mieli wspierać Pełniących Obowiązki Polaków wprowadzających nowy ład i porządek, i zakładających Podstawowe Organizacje Partyjne.

Władza POPów, w różnych wcieleniach, odcisnęła się na obliczu Polski Ludowej tak silnie, że skutki są do dziś widoczne, ale ślady ich działalności są skrupulatnie zacierane.

Dyskusje na temat poznawania niechlubnej przeszłości, także autorytetów naukowych, koncentrują się głównie wokół IPN i materiałów wytworzonych przez SB. Ale co z badaniem materiałów PZPR czy archiwów akademickich?

Z tym jest znacznie gorzej. Proszę spróbować odtworzyć składy POP PZPR na uczelniach, czy w instytutach naukowych. Nader rzadko to się udaje.

Bez zgody POP PZPR nie było można nikogo awansować, usunąć, wysłać za granicę. POP rozdawały karty na uczelniach, decydowały o polityce kadrowej, a badań na ten temat nadal nie ma. Nie bez przyczyny.

Wielu członków POP nadal ma się dobrze w systemie szkolnictwa wyższego, które niestety tak dobrze się nie ma, a władze uczelni dzielnie walczą, aby to co zostało ukryte pod dywanem w czasie transformacji nadal nie ujrzało światła dziennego.

Metodologia badań naukowych

Po 20 latach od ‚upadku’ komunizmu na uczelniach dominują beneficjenci systemu PRL i dbają o ‚właściwą’ metodologię prowadzonych badań, piętnując każde odchylenia.

Ostatnio było sporo szumu w sprawie – podobno niewłaściwej – metodologii badań historycznych na poziomie magisterskim. Nikt nie jest natomiast zainteresowany metodologią badań historycznych na poziomie profesorskim.

Metody badań profesorów z uczelnianych komisji senackich, ‚historycznych’, dla ustalenia pokrzywdzonych w PRL, czy nad opracowaniem dziejów uczelni w ostatnich kilkudziesięciu latach – budzą konsternacje, a ich metodologia winna być bez zarzutu, wzorcowa.

Historycy komisji najstarszej polskiej uczelni badają krzywdy, ale głównie wśród beneficjentów systemu, pomijając ofiary systemu, także tych, którzy mają status pokrzywdzonego! Oryginalna metodyka – nieprawdaż? I nikogo to nie razi.

W dziele historyków przygotowanym przez samych profesorów historii na 600- lecie UJ – ” Dzieje Uniwersytetu Jagiellońskiego” nie zauważono nawet, że w Polsce, nie tak jeszcze dawno, był stan wojenny. Nie jest to wyjątek, bo stosowana metodologia badań historycznych prowadzi do tego, że historie uczelni polskich zwykle doprowadzane są do roku 1968 r. a potem – przeskok do roku 1989, może z kilkoma ogólnikowymi zdaniami o tym co było w międzyczasie.

Podobnie historycy polemizując z kolejnymi projektami reform w nauce, przypominają jakie szkody w nauce wyrządziły ‚reformy’ roku 1968, całkiem zapominając o ‚reformach’ lat 80-tych.

Taka jest metodologia badań i taki poziom niezawisłości od faktów wśród nadal Pełniących Obowiązki Profesorów.

Wielka czystka w nauce

‚Reformy’ lat 80-tych poskutkowały wielką czystką kadrową w nauce, ale także, jak obecnie widzimy, wielką czystką pamięci środowiska akademickiego. Wyrejestrowano wówczas z systemu nauki tysiące młodych, nonkonformistycznych pracowników akademickich, o zbyt dobrej pamięci i zbytnio aktywnych. Na nich skupiała uwagę i PZPR, i SB, jako na głównych ich wrogach i przeciwnikach systemu, negatywnie wpływających na młodzież akademicką.

O tym można bez trudu przeczytać w archiwach pozauczelnianych (materiały PZPR w Archiwach Akt Nowych, czy materiały SB w archiwach IPN), ale na uczelniach informacje dotyczące tego okresu są na ogół niedostępne. Nieco można znaleźć w internecie.

Uczelnie autonomicznie bronią natomiast dostępu do informacji publicznej, zamienianej w informację sekretną, lub jej brak, powołując się dla jej utajniania np. na ustawodawstwo stanu wojennego, którego istnienia nie zawsze potrafili uchwycić w historiach uczelnianych!

W ciągu ostatnich 20 lat, w mediach słyszymy często o luce pokoleniowej w nauce, ale nie ma odpowiedzi jak to się stało, że taka luka powstała.

Wielka czystka dokonana wśród nieposłusznej kadry akademickiej w latach 80-tych stanowi główny powód tej luki. Beneficjenci tej czystki nie byli w stanie z przyczyn intelektualnych, ani nawet nie mieli zamiaru z przyczyn ekonomicznych, luki ograniczyć.

Z powodu braków kadrowych akademiccy beneficjenci PRL, byli i nadal są produktem poszukiwanym na kwitnącym rynku edukacyjnym i mają zapewnione i po kilka etatów. Po co zatem mają likwidować to co im przynosi profity?

Wielu historyków zastanawia się nad przyczynami okresowej klęski ZSRR po napaści Hitlera 22 czerwca 1941 r. Różne są interpretacje, ale jedną z przyczyn jest luka kadrowa wojskowych po przeprowadzeniu przez Stalina wielkiej czystki w końcu lat 30-tych. Czystka miała miejsce głównie wśród kadry dowódczej i lukę można było szybko uzupełnić i wzmocnić potencjał wojenny.

Czystka w nauce lat 80-tych przeprowadzona na ogromną skalę dotyczyła głównie młodszych, więc spowodowała lukę pokoleniową, trudniejszą do szybkiego wypełnienia i do wzmocnienia potencjału intelektualnego.

Nowe kadry, stare problemy

Po 20 latach mamy już nowe pokolenie w nauce, uformowane przynajmniej na szczeblu szkolnictwa wyższego, już po tzw. transformacji. Winno być inaczej niż w PRL, bo jak zwykle słyszymy – potrzebna jest zmiana pokoleniowa aby coś się mogło zmienić. Pokolenie już nowe – problemy nadal stare.

Otwarto szeroko granice, ale naukę polską poza granicami jakoś słabo widać, oczywiście z wyjątkami, ale te zawsze były, także w czasach PRL. Wiele tych wyjątków, jak nieraz słyszymy, zawdzięczało swą wyjątkowość PZPR, czy SB – ale nie wszyscy.

Blokada rozwoju młodych, strach przed konkurencją, powoduje, że starsze kadry jakby przejęły rolę dawniej pełnioną przez stróży porządku socjalistycznego.

W 1946 r. politruk Włodzimierz Sokorski, który z braku nowej kadry naukowej, po przełamaniu frontu wojennego, rzucony został na front nauki, jasno mówił o zarządzaniu nauką przez scentralizowaną habilitację. Trzeba było znaleźć sposób na uformowanie posłusznych.

I tak zarządzano, nawet dość skutecznie, a nowe środowisko tak się przyzwyczaiło do takiego zarządzania, że o zmianach na wzór zachodni nawet nie chce słyszeć do dnia dzisiejszego.

Rzec by można: Jak nas partyjniacy ustawili, tak chcemy stać i innych ustawiać!

I tak ustawiają, może z pewnymi modyfikacjami – ale jednak skutecznie, o czym mogliśmy się przekonać i w ciągu ostatnich miesiącach.

Jak dr Jarosław Pająk podniósł publicznie dokonanie plagiatu przez rektora Akademii Medycznej, zaraz przy próbie habilitacji został osadzony na miejscu. Dzięki roztargnieniu prof. Krzysztofa Drewsa, który napisał mu dwie przeciwstawne recenzje – jedną chwalebną, drugą dyskwalifikującą, przynajmniej wiadomo jak w praktyce wygląda ‚ocena’ prac naukowych. A to tylko wierzchołek góry lodowej, który dotąd był znany tylko w kuluarach.

Dr Marka Migalskiego, niewłaściwie dla środowiska akademickiego ukierunkowanego politycznie, nie dopuszczono nawet do otwarcia przewodu habilitacyjnego. Nieco szczęścia ma prof. Andrzej Nowak, że jego ‚odchylenia’ wykryto już po habilitacji, więc tylko spotyka się z ostracyzmem.

Nie ma już wiodącej PZPR, ani SB, ale niemerytoryczne – uwarunkowane politycznie, (nie)etycznie – oceny, awanse, degradacje, nominacje – pozostały.

A co na to środowisko ? Rzadko reaguje. Nie na darmo wyselekcjonowano je spośród posłusznych, aby się teraz buntowało! Jak się głowę schowa do piasku, to z ‚podręczną strusiówką’ można do emerytury przetrwać.

Mamy wolność, ale przed wypowiedzią, po wypowiedzi – nie do końca. Nikt nie wierzy w merytoryczną ocenę jego dokonań naukowych, więc lepiej siedzieć cicho. Wiadomo, że wartość dorobku z dnia na dzień może się drastycznie zmienić. To co było znakomite, może się okazać niedorzeczne, jeśli naukowiec okaże się niepoprawny w swych dociekaniach, w promocjach, petycjach.

Urzędu cenzury co prawda już nie ma, ale cenzura, w tym autocenzura, ma się zupełnie dobrze. Szczególnie wysoko są cenieni ci, którzy potrafią sami z niej korzystać.

Uczelnie mają zagwarantowaną autonomię do zakładania sobie kagańców i z tej autonomii nieraz korzystają. Jak sobie same kaganiec założą, nie muszą się obawiać o finanse, dotacje, nominacje, akceptacje.

Jak widać w nauce polskiej w 20 lat po transformacji – bez zmian. Może mówienie o transformacji nie do końca jest zasadne, skoro wiele zmieniono tak, aby pozostało po staremu?

Józef Wieczorek

Opcja na prawo,  Nr 7-8/91-92, lipiec – sierpień 2009, str. 52

Prof. dr hab. dożywotni

Prof. dr hab. dożywotni

 Cezary Wójcik, Józef Wieczorek

Polska nauka choruje na tytułomanię

W polskiej nauce ciągle obowiązuje tytułomania niespotykana w innych cywilizowanych krajach. Najwyższa pora z tym skończyć i uprościć procedury nadawania stopni naukowych. 

W sejmowej komisji edukacji, nauki i młodzieży znajduje się projekt nowej ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym autorstwa grupy profesorów pod patronatem prezydenta RP. Niestety, petryfikuje on obecny system, będący swoistą hybrydą rozwiązań sprzed II wojny światowej z sowieckimi naleciałościami. Utrwala rozbudowaną tytułologię w polskiej nauce, która nie jest stosowana nigdzie poza krajami takimi jak Białoruś, Kuba, Wietnam i Korea Północna. Tak się niestety składa, że zgodnie z obowiązującym prawem Rzeczpospolita Polska z zasadą wzajemności uznaje tytuły naukowe nadawane przez te państwa z dawnego „obozu pokoju i przyjaźni”, nie uznaje natomiast tytułów z krajów takich jak USA. Tak więc profesor z nadania Łukaszenki jest również w Polsce profesorem, podczas gdy profesor Harvard University profesorem u nas nie jest.

Kogo uznajemy

Na mocy umów międzynarodowych Rzeczpospolita Polska uznaje dokumenty o wykształceniu, stopnie i tytuły naukowe z następujących państw: Armenii, Austrii, Białorusi, Chorwacji, Czech, Słowacji, Estonii, Jugosławii, Kazachstanu, Kirgizji, KRLD, Kuby, Libii, Łotwy, Mołdawii, Mongolii, Niemiec, Rosji, Rumunii, Słowacji, Słowenii, Syrii, Tadżykistanu, Ukrainy, Uzbekistanu, Węgier, Wietnamu, ZSRR.

Źródło: www.buwiwm.edu.pl/uzn/Informator.htm

Panuje u nas przekonanie, że oznaką mądrości są siwe włosy i długi tytuł naukowy przed nazwiskiem. Tymczasem na świecie największe odkrycia są dziełem ludzi młodych, którzy mają jedynie tytuł doktora. Długie tytuły zaspokajają przede wszystkim ambicje ich posiadaczy i są w większości nieprzetłumaczalne i niezrozumiałe dla cudzoziemców. Za granicą miarą uczonego jest jego dorobek lub uczelnia, na której pracuje. Polacy uwielbiają się nawzajem tytułować. Niegdysiejsze Panie Podczaszy i Panie Cześniku teraz zastąpione zostało Panem Docentem, Panem Profesorem, Panem Magistrem itp. Najwyższa pora skończyć z tym samouwielbieniem!

Polskie tytuły (doktoraty i habilitacje) nadawane są bądź przez uczelnie i zatwierdzane przez Centralną Komisję do spraw Tytułów i Stopni Naukowych (CKTSN), bądź też nadawane są przez prezydenta RP (tzw. profesury belwederskie, obecnie namiestnikowskie). Przyznawanie profesur przez głowę państwa jest niespotykane w demokratycznych krajach. Polskie tytuły łączą się z pewnymi szczególnymi przywilejami, jak chociażby z dożywotnim okupowaniem posady – bez względu na aktywność naukową i edukacyjną, lub z faktem, że od instytucji naukowych – w tym prywatnych uczelni – wymaga się zatrudniania określonej liczby profesorów i doktorów habilitowanych bez wnikania w to, jaki reprezentują poziom. Mimo ogromnego w Polsce bezrobocia, dotykającego także absolwentów szkół wyższych, również ze stopniem doktorskim, jest ono niespotykane wśród doktorów habilitowanych i profesorów – wprost przeciwnie, znajdują oni zatrudnienie (nierzadko fikcyjne) na wielu etatach równocześnie.

Tymczasem na świecie megalomania tytułów naukowych dawno zniknęła. Z punktu widzenia uczniów i studentów każdy nauczający jest profesorem. Tytułem doktora posługują się naukowcy rozmaitych dziedzin. Gdy prowadzą oni zajęcia ze studentami, są także profesorami, ale profesura jest bardziej stanowiskiem niż tytułem – odchodząc z uczelni pozostaje się doktorem, lecz profesorem się już nie jest. Z kolei nauczyciel w szkole średniej lub studium policealnym może nie mieć doktoratu, ale też jest tytułowany profesorem. Poza tym istnieją tytuły zawodowe związane z ukończeniem określonych studiów i/lub przedstawieniem pracy dyplomowej, które nie są uznawane za tytuły naukowe sensu stricto. Doktorami tytułowani są lekarze, choć nie posiadają doktoratów w polskim znaczeniu.

Proponujemy znieść tytuły profesorskie oraz habilitację, pozostawiając kwestię nadawania tytułów naukowych uczelniom. Powinny być one równoprawne z nadawanymi w USA, Europie Zachodniej, Japonii, Australii i innych demokratycznych krajach. Wprowadzono już u nas tytuł licencjata (amerykański bachelor) uzyskiwany po ukończeniu odpowiednika amerykańskiego collegu, czyli krótszych 2-3-letnich studiów nie zakończonych obroną pracy dyplomowej. Pozostał tytuł magistra (master) jako wyznacznik ukończenia pełnych studiów wyższych zakończonych obroną pracy magisterskiej.

Oddzielnym tematem jest kuriozalny tytuł lekarza medycyny nadawany absolwentom medycyny w Polsce. Zawdzięczają go władzy ludowej, która w 1947 r. pozbawiła ich tytułu doktora. Nie przeszkadza to ludziom w Polsce dalej tytułować lekarzy po prostu doktorami. Tłumaczenie polskiego dyplomu na angielski to nie lada kłopot – literalny przekład tytułu lekarza na Title of Physician jest pozbawiony sensu, bo takiego tytułu nie ma chyba nigdzie na świecie. Nie ma też magistrów medycyny, są natomiast doktorzy medycyny (Doctor of Medicine, M.D.), tak jak pół wieku temu w Polsce. Do tego należy powrócić. Uczyniono to już zresztą tylnymi drzwiami z pobudek czysto materialnych – polskie akademie medyczne wydają absolwentom płatnych studiów anglojęzycznych dla cudzoziemców dyplomy M.D.

Należy też przywrócić doktoratowi (Ph.D.) jego znaczenie jako podstawowemu stopniowi naukowemu, którego uzyskanie daje prawo nauczania i samodzielnego prowadzenia badań. Podczas gdy w USA doktoranci muszą uczęszczać na wykłady, zdawać egzaminy oraz pracować w kilku różnych laboratoriach, zanim wybiorą jedno z nich, gdzie poświęcą kilka lat na przeprowadzenie badań składających się na ich pracę doktorską, zrobienie doktoratu w Polsce jest dziecinną igraszką. Przy dobrych układach można go uzyskać niemal automatycznie przy minimalnym dorobku naukowym.

Co począć z habilitacją, rzadko spotykaną poza Polską i tracącą na znaczeniu nawet w Niemczech – dawnej potędze habilitacyjnej? Była w założeniu procedurą mającą potwierdzić, że uczony ze stopniem doktora jest w stanie samodzielnie prowadzić badania. W tym celu w ciągu kilku-kilkunastu lat od uzyskania doktoratu musi przedstawić rozprawę zbliżoną do doktorskiej przed radą wydziału i obronić ją; decyzja rady o nadaniu habilitacji jest dodatkowo weryfikowana przez CKTSN. Korporacja profesorów często manipuluje podległymi im pracownikami, dopuszczając – lub nie – wybrańców do robienia doktoratów i habilitacji według własnego widzimisię. Przy czym najważniejszy jest nie dorobek i lepszy poziom naukowy, lecz lojalność wobec szefa, która jest wpisana w system i stanowi podstawowe kryterium oceny pracownika.

Centralna Komisja nieraz powstrzymywała nadanie habilitacji, gdy naciąganie dorobku naukowego było zbyt ewidentne. Z drugiej strony naukowcy z dorobkiem na światowym poziomie mogą co prawda zamiast rozprawy habilitacyjnej przedstawić swoje publikacje z czasopism międzynarodowych poprzedzone streszczeniem, ale nie wszędzie jest to akceptowane.

Co jest na świecie potwierdzeniem, że uczony reprezentuje dobry poziom merytoryczny? Bynajmniej nie oficjalny stopień w rodzaju habilitacji, lecz publikacje w recenzowanych czasopismach. O randze czasopisma decyduje jego współczynnik oddziaływania (tzw. impact factor), określany corocznie przez Instytut Informacji Naukowej z Filadelfii. Niestety, większość polskich periodyków naukowych, w których publikuje wielu kandydatów na doktorów habilitowanych, nawet nie znajduje się na tej liście lub ich współczynnik oddziaływania jest ułamkowy.

Zagraniczne uczelnie poszukujące młodego doktora na stanowisko profesorskie oceniają jego dorobek na podstawie listy publikacji, opinii u swoich nauczycieli akademickich i promotorów, wreszcie planów badawczych i przystawania profilu kandydata do planów uczelni. Najlepszy kandydat dostaje propozycję pracy. Oprócz odpowiedniej pensji i pieniędzy na przeprowadzkę, nowy profesor otrzymuje też dużą sumę na rozkręcenie działalności naukowej do czasu, aż zdobędzie pieniądze na badania z funduszy państwowych i prywatnych (tzw. granty badawcze). Jeżeli mu się to powiedzie i jest na dodatek dobrze oceniany przez studentów, dostaje awans i przedłużenie kontraktu, niekiedy na okres nieokreślony, natomiast gdy mu się nie uda – musi się pożegnać z posadą. Jest to system sprawdzony i powinien być wprowadzony na polskich uczelniach wraz z likwidacją tytułów profesorskich i habilitacji.

Precedens taki już zaistniał w Polsce – tak właśnie rekrutuje się pracowników w Międzynarodowym Instytucie Biologii Molekularnej UNESCO w Warszawie. O zatrudnieniu na stanowisku profesorskim decyduje tam międzynarodowa komisja z noblistą w składzie. Młodego profesora wybiera się spośród około 40 zgłoszonych kandydatów, a brak habilitacji nie jest żadną przeszkodą.

Polska nauka znajduje się w stanie zapaści i to nie tylko z powodu niedofinansowania. Reforma stopni i tytułów naukowych uprościłaby szczeble kariery naukowej, uzależniając je tylko od kryteriów merytorycznych. Likwidacja procedur nadawania habilitacji i profesur pozwoli zaoszczędzić pieniądze, które będzie można wykorzystać na badania.

Cezary Wójcik, Józef Wieczorek

  • Dr hab. n. med. Cezary Wójcik pracował w Akademii Medycznej w Warszawie, obecnie Research Assistant Professor w University of Texas Southwestern Medical Center w Dallas, Teksas, USA.
  • Dr Józef Wieczorek, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, były wykładowca geologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, obecnie geolog niezależny.

Tekst opublikowany w Polityce  NUMER 30/2004 (2462) , wypowiedzi  internautów  na stronie :http://polityka.onet.pl/162,1176405,1,0,2462-2004-30,artykul.html

Polemika z artykułem ‚Jak reformować polską naukę’ Polityka nr. 35/2004 (2467) , pełne wersje wypowiedzi na stroniehttp://polityka.onet.pl/162,1181578,1,0,artykul.html

KONIEC Z FIKCJĄ W NAUCE

KONIEC Z FIKCJĄ W NAUCE 

Wywiad z rektorem UJ, Franciszkiem Ziejką, („Przegląd” nr 41) – „Koniec fikcyjnych uczelni” nie może zostać pominięty milczeniem. Obywatelowi należy się niezależne, alternatywne spojrzenie na to, co się dzieje na uczelniach, w tym na uczelni kierowanej przez rektora F. Ziejkę. Na ogół media o tym informują bardzo wybiórczo, stąd obraz nauki i edukacji w Polsce jest niepełny. Bardziej zbliżony do prawdy obraz można uzyskać, śledząc liczne dyskusje na forach internetowych, również dyskusję, jaka się wywiązała po wywiadzie z rektorem.

W wywiadzie poruszono kilka zasadniczych tematów: nowa ustawa o szkolnictwie wyższym, wieloetatowość nauczycieli akademickich (głównie profesorów), etyka na uczelniach. Spójrzmy na nie innym okiem.
F. Ziejka nazywa projekt nowej ustawy o szkolnictwie wyższym przygotowany przez NSZZ „Solidarność” absurdalnym i argumentuje, że „Polski nie stać na obniżanie wymagań naukowych”, ale przecież tzw. prezydencki projekt ustawy o szkolnictwie wyższym prowadzi właśnie do obniżenia wymagań naukowych.

Zakłada on mianowicie, że mimo wejścia Polski do Unii Europejskiej, za czym głosowała większość społeczeństwa, nauka w Polsce będzie nadal kompatybilna z nauką białoruską, ukraińską, mołdawską, ale nie ze standardami nauki w USA czy w krajach unijnych. Jeden z twórców tej ustawy, prof. Jerzy Dembczyński, jasno wyrażał się na łamach „Forum Akademickiego” (nr 7-8, 2003) o innych propozycjach ustawy, które zakładały włączenie polskiego systemu nauki i edukacji do systemu światowego: „Myślę, że takie rozwiązanie jest nie do przyjęcia przez środowisko naukowe. To jedna z kolejnych prób przeniesienia na grunt polski rozwiązań funkcjonujących w Stanach Zjednoczonych czy w Europie Zachodniej”. A Ziejka mówi: „W związku z procesem bolońskim, a więc tworzeniem jednej przestrzeni dydaktycznej i naukowej w Europie, przygotowanie ustawy jest konieczne”.
Z ustawy jednak jasno wynika:
– że mamy się znaleźć poza przestrzenią dydaktyczną i naukową Europy,
– że próby przeniesienia na grunt polski rozwiązań funkcjonujących w Stanach Zjednoczonych czy w Europie Zachodniej nie są dla Polski,
– że ma być właśnie inaczej.
To wprowadzanie w błąd społeczeństwa i straszna hipokryzja.

Kto tu głosuje za obniżeniem wymagań? Polska jest potęgą habilitacyjną czy profesorską, ale mizerią naukową i tak, zdaje się, ma pozostać na dziesiątki lat w ramach deklarowanego podwyższania wymagań naukowych. W Polsce mamy i mieć mamy profesorów belwederskich, mimo że nikt w świecie nie słyszał np. o profesorach białodomowych czy elizejskich, bo w świecie o tym, kto jest czy nie jest profesorem, decyduje uczelnia, a nie polityk. To samo dotyczy komisji do spraw stopnia i tytułu naukowego, która od czasów stalinowskich umocowana jest przy premierze.

Rektor twierdzi, że na UJ nie ma polityki. Co to ma wspólnego z prawdą, skoro w polskim systemie nauki i edukacji polityka jest wszechobecna i dotyczy wszystkich uczelni, bo jest to wszechobecność systemowa, wpisana w prawo? W Karcie Bolońskiej (Bolonia, 18 września 1988 r.) czytamy „jego (tj. uniwersytetu) dzialalność naukowa i dydaktyczna musi być moralnie i intelektualnie niezależna od władzy politycznej i ekonomicznej”. Jak się ma dzialalność prezydenckiego zespołu do Karty Bolońskiej? Jak się do karty ma mianowanie i ew. odwoływanie profesorów przez prezydenta RP? Jak się ma do Karty Bolońskiej istnienie komisji do spraw stopnia i tytułu umocowanej przy premierze? Dlaczego Karta Bolońska podpisana przez polskich rektorów jest łamana, a polskie społeczeństwo cynicznie okłamywane?
Kartę Bolońską kończy zobowiązanie rektorów: „My, niżej podpisani rektorzy, w imieniu naszych uniwersytetów, zobowiązujemy się uczynić wszystko, co w naszej mocy, by nakłonić poszczególne państwa oraz odpowiednie organizacje ponadnarodowe do kształtowania swej polityki według wskazań tej Wielkiej Karty, wyrażającej jednomyślną wolę uniwersytetów, którą niniejszym deklarujemy i oświadczamy”. Jasno widać, że rektorzy polskich uniwersytetów nie tylko, że nie nakłaniają władz RP do poczynań zgodnych z Kartą Bolonską, lecz razem z władzami pracują nad jej nieprzestrzeganiem. Senat UJ specjalną uchwałą nr 12/V/2003 z 28 maja 2003 r. przekazał podziękowania prezydentowi RP za pracę nad nową ustawą, nad którą prezydent nie powinien w ogóle pracować! Zgodnie z Kartą Bolońską, projekt ustawy winien być niezależny moralnie i intelektualnie od prezydenta.

Nigdzie nie jest tak, żeby doktor zostawał zaraz profesorem i nikt tego w Polsce nie proponuje, co twierdzi F. Ziejka. Profesor to ma być stanowisko i tylko na uczelni. Tak jak w wielu innych krajach, zgodnie z projektem „Solidarności”, doktor może zostać profesorem na uczelni nie automatycznie, lecz w przypadku posiadania dużego dorobku naukowego i edukacyjnego doświadczenia i wygrania rzeczywistego konkursu na obsadzenie stanowiska profesora pomocniczego, nadzwyczajnego czy zwyczajnego. Profesor – to ma byc stanowisko, a nie tytuł. Żeby zostać na stałym etacie profesora na uczelni zachodniej, trzeba się wykazać ogromnym dorobkiem naukowym. Tak u nas nie jest i ma nie być. Na dożywotnie stanowiska profesorów zatrudniane są często miernoty nieaktywne naukowo, zapisujące sobie niekiedy na swoje konto dorobek rzekomo nierozwiniętych doktorów. Organizowane pseudokonkursy na etaty uczelniane dostosowane są do poziomu intelektualnego i moralnego tego, kto ma ten konkurs wygrać według wcześniejszych ustaleń. Taka jest reguła. Kryteria genetyczno-towarzyskie przeważają w tych „konkursach” nad kryteriami merytorycznymi. Jeśli profesor wytnie wszelkich potencjalnych konkurentów niecnymi nierzadko metodami, to do końca żywota ma byt zapewniony nie tylko na swojej uczelni, ale na wielu innych.

Pokrętnie w mediach przedstawiany jest problem wieloetatowości nauczycieli akademickich, glównie profesorów. Obywatel winien też wiedzieć, że uchwały Senatu UJ nie likwidują wieloetatowości jako takiej, a tylko wieloetatowość „krakowską”, i to nie do końca. Nie będąc w sprzeczności z uchwalą UJ, można pracować zarówno na UJ, jak i na innych etatach, np. w Kielcach, Tarnowie, Warszawie i gdzie indziej, byle nie w Krakowie bez zgody rektora. Nie należy dezinformować społeczeństwa, że to jest walka z wieloetatowością, bo to jest tylko walka z bezpośrednią, bliską konkurencją. Nie likwiduje to lipy naukowej i edukacyjnej serwowanej przez „profesorów” na n-tej liczbie etatów. Bezzasadne są także częste twierdzenia, że poziom kształcenia na uczelni jest uzależniony od liczby profesorów. Kto przeprowadził takie badania, które by taki pogląd uzasadniały? Gdzie można znaleźć wyniki tych badań? Bardzo często zdecydowanie lepsze wyniki nauczania i formowania kadry naukowej mieli doktorzy, ale to kontrastowało z miernością profesorów, więc takich doktorów profesorowie się pozbywają, by ten kontrast zlikwidować.
Uczelnia rektora Ziejki może być tego przykładem. Na uczelniach zachodnich można być dożywotnio doktorem, jeśli się jest aktywnym naukowo i dobrym dydaktycznie. U nas dożywotnio na etatach mogą być profesorowie, także ci którzy nie są aktywni naukowo i nierzadko bardzo mierni edukacyjnie. Taki jest bowiem u nas system i tak ma być w nowej ustawie. Najwyżej się ceni tych, którzy od studenta do profesora, a nawet do rektora, tak jak rektor Ziejka, wszystkie szczeble tzw. kariery naukowej przeszli na tej samej uczelni. I to ma być poziom! W USA jest calkiem odmiennie. Trzeba wyjśc poza swoją Alma Mater. Ale do takiego poziomu my się nie zniżymy (sic!). Amerykańscy doktorzy niech sobie otrzymują Nagrody Nobla, a my będziemy mieć profesorów doktorów habilitowanych nauki polskiej. Jeśli do rankingów poziomu nauki włączymy kryterium „habilitacyjne”, to i tak jesteśmy górą! W Ameryce nie ma bowiem habilitacji. Nauka w USA jednak jest! Jednym słowem, my robimy i mamy robić tytuły, a w USA robi się i będzie się robić naukę, ale my wzorców amerykańskich nie będziemy wprowadzać do Polski, bo to by obniżyło poziom narcystycznego samouwielbienia naszych profesorów i to byłoby szkodliwe. Wieczni doktorzy w USA dostają Nagrody Nobla, w Polsce dostają wymówienia, szczególnie jeśli podważają jedynie słuszne poglądy „profesorów” nauki polskiej. Kiepscy, ale lojalni doktorzy podobnie jak kiepscy profesorowie mogą być spokojni o swój los. Nikt ich nie ruszy.

Nas nie stać na dożywotnie etaty profesorów, którzy nic lub prawie nic nie robią naukowo, a wiele szkodzą w nauce i edukacji. Rezultaty badań profesorów, i nie tylko profesorów, u nas są niestety niejawne, o czym świadczy ukrywanie przed podatnikiem wyników realizacji projektów badawczych finansowanych przez Komitet Badań Naukowych (por. dane, a raczej niedane na stronach internetowych http://www.opi.org.pl). Tego nie ma nigdzie. Setki milionów złotych polskich księgowanych po stronie wydatków na naukę nierozliczone przed podatnikiem (!!!) i nikogo to nie interesuje. Nas nie stać na takie marnotrawstwo grosza publicznego, ale F. Ziejka o tym milczy. Milczy o tym także plan Hausnera rzekomo zakładający ograniczenie marnotrawstwa pieniędzy publicznych.

F. Ziejka mówi o konieczności dyskutowania o etyce nauczyciela, ale nie ujawnia, że sam nie dopuszcza do autentycznej dyskusji na tematy etyczne na łamach pism, które sam kontroluje merytorycznie. Dyskutować z Akademickim Kodeksem Wartości czy Dobrymi Obyczajami w Nauce na łamach miesięcznika UJ – „Alma Mater” nie można!!! Kosmiczna wręcz hipokryzja.
W Karcie Bolońskiej czytamy: „Odrzucając nietolerancję i pozostając zawsze gotowym do dialogu, uniwersytet stanowi zatem najlepsze miejsce, w którym spotykają się nauczyciele, umiejący przekazać swą wiedzę oraz dobrze przygotowani do rozwijania jej poprzez badania naukowe i nowatorstwo, oraz studenci, którzy potrafią, chcą i są gotowi wzbogacać swe umysły tą wiedzą”. Niestety, na temat etyki nauczyciela mamy jedynie monolog rektora, który na dialog nie chce się zgodzić, nie tolerując odmiennych, niezależnych wypowiedzi, łamiąc tym samym Kartę Bolońską. Jedyną szansą na prezentowanie odmiennych opinii jest Internet, ale przecież to nie to samo co wydania papierowe czasopism, do których dostęp nadal jest bardziej powszechny.

Uchwala Senatu UJ o wieloetatowości czy ogloszony Akademicki Kodeks Wartości są zgodne z prawem, bo poglądy przecież można mieć i je głosić. Problem w tym, że uniwersytety mają autonomię, a w praktyce ta autonomia jest nierzadko ponad prawem. Prawo pracy na uczelniach, a w każdym razie na UJ, w praktyce nie obowiązuje. Pracownika można ocenić, jak się chce, bez podawania uzasadnienia i sprzecznie z faktami i jeśli go rektor nie chce, musi odejść. Rektor ma do dyspozycji komisję etyczną i rzecznika dyscyplinarnego. Pracownik nie ma nikogo. Nie ma u nas instytucji rzecznika (mediatora) akademickiego jak w USA czy na uczelniach europejskich i projekt nowej ustawy nie zakłada powstania takiej instytucji. Tak jak w Unii czy w USA długo u nas nie będzie. Pracownik w konflikcie z uczelnią jest na straconej pozycji. Jeśli ujawni przekręty na uczelni zgodnie z zasadami dobrych obyczajów, podpadnie pod paragraf lojalności Akademickiego Kodeksu Wartości i jego los jest przesądzony. Dla nielojalnych na uczelni nie ma miejsca. Prawdy na uczelniach należy oczywiście szukać, ale jeżeli się ją znajdzie w niewłaściwym miejscu, należy ją zamieść pod dywan, bo inaczej koniec z odkrywcą. Uczelnie są biedne, bo zatraciły poczucie przyzwoitości.

Korporacje akademickie w Polsce są poza rzeczywistą kontrolą. W Polsce mamy fikcyjne tytuły, fikcyjne nauczanie, fikcyjne badania naukowe. Uczelnie stały się korporacjami kasujących kasę (nierzadko za bubel edukacyjny) i kasujących dyplomy (nierzadko bez pokrycia). UJ niestety także do tych uczelni należy. Chyba Senat UJ także ma podobny pogląd, gdyż w nowym statucie uczelni nie znalazł się już zapis, obecny w starym statucie, o tym że uniwersytet to korporacja nauczanych i nauczających poszukujących razem prawdy. To się nijak nie ma do rzeczywistości.
Najwyzszy czas skończyć z tą fikcją. Tej fikcji nie kończy prezydencki projekt ustawy o szkolnictwie wyższym. Pewne nadzieje natomiast daje projekt ustawy przygotowany przez NSZZ „Solidarność”.

Autor jest byłym wykładowcą geologii na Uniwersytecie Jagiellońskim

Artykuł został opublikowany w tygodniku PRZEGLĄD nr 47 z dnia 23 listopada 2003.

System zamknięty i niereformowalny

System zamknięty i niereformowalny 


Kiedy nauka w Polsce stanie się częścią nauki światowej?
 

Komitet Badań Naukowych ma być przekształcony w ministerstwo nauki. Taki jest plan władz KBN. Minister nauki ma decydować o dzieleniu pieniędzy, a uczeni jedynie doradzać i opiniować. Uczeni nie chcą się jednak pozbyć autonomii. Czy powstanie ministerstwa nauki oznacza próbę reformy nauki w Polsce? Można w to wątpić. Brakuje programu zmian systemowych.

Nauka w Polsce jest chora, została wyodrębniona od nauki sensu stricto jako tzw. nauka polska ze specyficznymi dla niej cechami, jak: dominacja stopni i tytułów nad osiągnięciami naukowymi, brak dostępu do informacji o rezultatach badań, brak kontroli i możliwości krytyki poczynań autonomicznych korporacji. Raporty NIK wskazują od dawna na nadużycia w KBN, zgodne z odczuciami obywateli obserwujących znikanie swoich pieniędzy księgowanych po stronie wydatków na naukę. Ale KBN nic sobie z tego nie robi. Uczeni chcą zachować autonomię, ale polega ona głównie na przyznawaniu pieniędzy sobie i swoim, bez żadnej kontroli. Władze KBN chcą ten problem rozwiązać, ale proponują tylko przejęcie dzielenia pieniędzy przez siebie. Tego nie można nazywać reformą.

Istnieje uzasadnione domniemanie, że chodzi głównie o przejęcie łatwego dostępu do kieszeni podatnika. Nie ma programu naprawy kuriozalnego systemu nauki w Polsce, tak aby był kompatybilny z systemem nauki na przykład w USA. Profesorowie tego nie chcą. Utraciliby swoje strefy wpływów. Na obecny system narzekają, ale w gruncie rzeczy jest im z tym dobrze. Mają autonomię, mogą robić, co chcą, za nic nie odpowiadają. Domagają się zmian, ale tylko takich, które by niczego zasadniczo nie zmieniły, a przyniosły większe pieniądze do podziału bez kontroli.

Może by można coś zmienić, gdyby system został otwarty nie na urzędników, jak się projektuje, ale na międzynarodowe społeczeństwo nauki. Ale to zagraża decydentom – profesorom, którzy sami siebie opiniują, a każdy przejaw krytyki ich poczynań czy poglšdów, jak za czasów Najwyższego Językoznawcy, kończy się skazywaniem niepokornych na śmierć naukową. Eliminuje się w ten sposób myślących niezależnie: „Stłucz pan termometr, nie będziesz miał pan gorączki” – to jest metoda walki z nadużyciami w nauce polskiej. Za pomocą tłuczenia „termometrów” nie poprawiono jednak stanu nauki w Polsce.

System nauki w Polsce jest zamknięty i – zdaje się – niereformowalny. Sytuacja jest patowa. Rząd nie proponuje otwarcia systemu nauki w Polsce, a co najwyżej ratowanie tzw. nauki polskiej. Wygląda na to, że po przejęciu finansów wszystko ma pozostać po staremu, a nauka polska ma konkurować z nauką zachodnią jak w „dobrych” komunistycznych czasach. Kiedy nauka w Polsce stanie się częścią nauki światowej? W ramach budowy społeczeństwa informacyjnego społeczeństwo nie jest o tym informowane, tak jak nie jest informowane o arcydziełach naukowych powstających za jego pieniądze. Do tych „arcydzieł” tworzonych przez „najlepszych z najlepszych” nie ma dostępu, i to nie dlatego, że jest społeczeństwem analfabetów funkcjonalnych. KBN stworzył bazę „niedanych” na temat projektów badawczych (strona http://www.opi.org.pl/), która, niestety, nie została poddana kontroli NIK. Plan utworzenia ministerstwa nauki nie zakłada, jak się zdaje, wprowadzenia jawności w życiu naukowym, a bez tego nie ma nauki sensu stricto, jest co najwyżej nauka polska.

 
Józef Wieczorek 
Autor jest geologiem, byłym wykładowcą UJ.

UWAGA: Tekst ukazał się na łamach Rzeczpospolitej – 2002.10.24 

CUI BONO? – SPOJRZENIE NA FINANSOWANIE NAUKI

CUI BONO? –

SPOJRZENIE NA FINANSOWANIE NAUKI 


Nauka w Polsce jest niedofinansowana. O tym piszą „wszyscy” i wiedzą „wszyscy”. Nie wszyscy jednak wiedzą, jak marnotrawione są pieniądze podatnika księgowane po stronie wydatków na naukę, bo nie wszyscy chcą o tym pisać i nie wszyscy chcą opublikować to, co zostanie na ten temat napisane. Media nie przedstawiają prawdziwego obrazu rzeczywistości w nauce. Nie przedstawiają prawdziwego obrazu grupy trzymającej władzę w nauce. A jest to władza niemała, bo autonomiczna i objęta dożywotnim immunitetem. Politycy muszą się liczyć z tym, że opozycja będzie im patrzeć na palce i krytykować. Immunitet polityków jest na czas określony. Jeśli przegrają wybory, immunitet się kończy. W nauce jest inaczej. Raz zdobytego immunitetu nikt uczonym nie odbiera.

Nikt nie może uczonych krytykować, bo w nauce polskiej nie ma opozycji. O tym, co się dzieje w nauce polskiej decyduje formalnie środowisko naukowe, ale komisja do spraw tytułu naukowego umocowana jest politycznie, przy premierze. Tytuły profesora „belwederskiego” nadaje prezydent i tylko on może taki tytuł odebrać. Środowisko naukowe nie ma zaufania do samego siebie, skoro nie ceni sobie np. tytułów uczelnianych. Dopiero namaszczenie przez polityka podnosi autorytet naukowców i nadaje im dożywotni immunitet. Taki jest kuriozalny system nauki polskiej i nie ma woli, aby go zmienić.

Dla petryfikacji tego stanu rzeczy powołuje się różne centralne komisje, które badają, czy dany podmiot jest lepiej czy gorzej dostosowany do tego kuriozalnego systemu. Jeśli gorzej, to znika. Gorsze wypiera lepsze. Tak działa system nauki polskiej, a nauka przecież winna prowadzić ku lepszemu, a nie ku gorszemu.

Trąd w pałacu nauki

Znaczna część badań naukowych finansowana jest z budżetu, czyli z kieszeni podatnika. Firmy są na ogół zbyt słabe finansowo, aby opłacać potrzebne im badania. Po co zresztą mają je finansować same, skoro Komitet Badań Naukowych może im dać pieniądze podatnika. Jeśli są dobrze „umocowane”, to pieniądze dostaną i – co ciekawe – nie muszą się z nich przed podatnikiem rozliczyć. Jakoś się rozliczają z biurokratami z KBN, ale z czego, tego tak naprawdę nikt nie wie. Coś na podkładkę muszą mieć. Ale co? Tego KBN na ogół nie ujawnia.

Część tych firm jest zresztą zakładana przez naukowców. Jako pracownicy instytucji naukowej otrzymują więc pensję i pieniądze na prowadzenie badań, a następnie na dokładkę zarabiają jako członkowie firmy wspieranej często z kieszeni podatnika za pośrednictwem KBN. Niektórzy pracują w kilku instytutach na raz, szczególnie jeśli mają dobre znajomości. Zatrudniają, na przykład jako asystentów, tanią siłę roboczą, która ma pracować dla nich, a jeśli ktoś chce pracować dla nauki, to może stracić pracę. W instytutach z nauką w nazwie produkuje się często bezwartościową sieczkę, co pozwala na rozlicznie się ze statutowych obowiązków wobec KBN. Mało kto z nich chciałby pracować według standardów międzynarodowych. Nie wszędzie tak jest, ale wystarczająco często, żeby o tym pisać.

Podam przykład. Od lat prowadzona jest ponoć informatyzacja placówek naukowych, ale gdy pracowałem w instytucie PAN, dostępu do komputera najpierw nie miałem w ogóle. W końcu sekretarka załatwiła mi życzliwie jeden archaiczny i niesprawny komputer, który jej przeszkadzał na biurku. Sprawny komputer służył do „badań” nad układanymi na komputerze pasjansami – wyników tych „wysiłków naukowych” do dziś nie ujawniono. Na to pieniądze były. Dostępu do dobrego „pasjansowego” komputera i laserowej drukarki bronili finansowani z kieszeni podatnika pretorianie. Kiedy złożyłem podanie o grant, wstawiając jako jedną z pozycji zakup komputera, uznano to za postępek nieuzasadniony, podobnie jak wyjazd na międzynarodowy kongres, na którym miałem zaakceptowany referat. Na wyjazdy turystyczne, największe w Polsce (a może i nie tylko w Polsce) biuro podróży działające w KBN, pieniędzy nie szczędzi.
Trąd, który panuje w pałacu nauki jest bardzo trudny do uleczenia…

Projekty „badawcze”

Jednym z kluczowych sposobów rozdziału pieniędzy podatnika na naukę są konkursy na realizację projektów badawczych, tzw. grantów. O rozdziale pieniędzy decydują uczeni. Problem w tym, że decydują w sposób partykularny. Członkowie komisji grantowych najpierw dzielili pieniądze głównie między siebie, uważając zapewne, że skoro zasiadają w jury, więc są najlepsi, zatem im się należy. Co zostało do podziału, dawali swoim rodzinom, kolegom itp. Kryteria genetyczno-towarzyskie, zresztą powszechne w życiu naukowym, decydowały o podziale. Ten proceder nieco ograniczono, ale nie do końca. Kryteria merytoryczne nie są najważniejsze w kwestii podziału pieniędzy podatnika na tzw. badania naukowe. Odrzucone rzekomo z przyczyn merytorycznych projekty po pewnych zmianach są realizowane w jednostkach kierowanych przez członków komisji, oczywiście jako merytorycznie uzasadnione. Faktycznie są to plagiaty koncepcyjne, ale to jest standardem w nauce polskiej. Plagiatorzy mają immunitet. Ich nikt nie ściga. Ściga się tych, którzy by im plagiatorstwo zarzucili.

Od początku trwania systemu grantowego, w ciągu 12 już lat jego trwania, zrealizowano ok. 28 tys. projektów. Co one przyniosły oprócz zubożenia kieszeni podatnika? Otóż nie bardzo wiadomo. Na stronie internetowej NIK-u możemy znaleźć taki oto cytat: „Ktokolwiek grosz publiczny do swego rozporządzenia odbiera, wydatek onegoż usprawiedliwić winien”. KBN odebrał grosz publiczny do swego rozporządzenia, ale usprawiedliwić tego odebrania bynajmniej nie chce.

W sprawie grantów prowadzę od kilku już lat swoiste śledztwo obywatelskie, ale jak na razie bez skutku. Na co wydano pieniądze podatnika, do tej pory nie zdołałem się dowiedzieć. Są co prawda tzw. bazy danych KBN (obecnie na stronie http://www.opi.org.pl) ale są to raczej bazy „niedanych”. Bardzo rzadko te „dane” zawierają jakiekolwiek informacje o wynikach realizacji projektów badawczych. Dane ilustrują, że tylko ok. 10% projektów zakończyło się jakimikolwiek publikacjami.

Autorzy witryny Polski Cyrk Naukowy (http://www.naukowcy.republika.pl) przykładowo podali dane dla Akademii Medycznych (od roku 1994):

Liczba zakończonych projektów: 1423
Przyznana kwota razem: 66 422 351 PLN
Liczba projektów zakończonych publikacjami: 137
Fundusze rozliczone: 20 370 714 PLN

Tak mniej więcej wyglądają „dane” – podobnie jest w przypadku innych instytucji. Co zrobiono w ramach pozostałych projektów? Nie wiadomo. Nawet ministrowie nauki tego nie wiedzą! Początkowo tłumaczyli mi, że nie prowadzą wykazu rezultatów grantów. Ciekawe, prawda? Księgują, że się coś wydało, ale nie księgują, na co się wydało. Co na to główny księgowy kraju? Ano też nic. Tymczasem na projekty badawcze przeznaczono kilkaset milionów bez usprawiedliwienia przed zainteresowanym podatnikiem.

W telewizji, w gazetach i gdzie się tylko da słychać płacz naukowców, że nie mają z czego żyć, za co pracować, z czego finansować badań. Jednak rzetelnych relacji dotyczących tego, na co wydano pieniądze podatnika – nie znajdziemy w tychże gazetach czy programach telewizyjnych.

Również od obecnego Ministra Nauki i Informatyzacji Michała Kleibera i jego zastępcy Marka Bartosika nie otrzymałem informacji o wynikach badań zrealizowanych już projektów badawczych, finansowanych z kieszeni podatnika za pośrednictwem KBN. Mimo obowiązywania ustawy o dostępie do informacji obywatel nie ma szans na otrzymanie szczegółowych danych. Utajnianie informacji na temat wyników badań budzi uzasadnione podejrzenie, że takich wyników nie ma, a pieniądze podatnika księgowane po stronie wydatków na naukę, zostały po prostu lekką rączką sprzeniewierzone. Powinno to prowadzić do powstania po stronie podatników roszczeń odszkodowawczych wobec KBN.

Zmiany, zmiany…

Ostatnio opracowywany jest projekt zmian finansowania nauki. Uznano, że obecny system jest marnotrawny. Problem w tym, że nowy projekt zakłada przejęcie finansowania przez Ministra i jego urzędników, czyli tych, którzy wynikami badań się nie interesowali i nie wiedzieli nawet, gdzie te wyniki się znajdują. Chyba chodzi tu zatem o przejęcie łatwego dostępu do pieniędzy podatnika przez grupę trzymającą władzę w nauce, a nie o likwidację patologii. Projekt nie zakłada finansowania badań czy np. wykupywania wyników badań, a tylko finansowanie podmiotów mających osobowość prawną. Ten, kto ma osobowość naukową a nie ma osobowości prawnej, nie ma szans na finansowanie badań. W projekcie brak jest informacji:

  • czy nadal będą finansowane jednostki, które z dotychczasowych projektów nie rozliczyły się przed podatnikiem;
  • czy pieniądze przeznaczone na niezrealizowane projekty zostaną zwrócone wraz z odsetkami i przeznaczone na refundację projektów odrzuconych, które jednak realizowane jako projekty beznakładowe zakończyły się wynikami;
  • czy nadal będą finansowane bazy „niedanych”;
  • czy rezultaty badań finansowane z kieszeni podatnika zostaną podatnikowi ujawnione;
  • czy nakłady na badania zostaną powiązane z wynikami badań.
  • W projekcie nie ma planu finansowania badań prowadzonych przez jednoosobowe jednostki naukowe lub alternatywnie planów zatrudniania aktywnych naukowo w jednostkach badawczych. Projekt ustawy nie jest powiązany z rozwiązaniami systemowymi w nauce, stąd jego pozytywne znaczenie jest raczej wątpliwe.

    Odnosi się natomiast wrażenie, że stanowi on ucieczkę od odpowiedzialności za złe wykorzystanie środków finansowych księgowanych po stronie wydatków na naukę.

    Kontrola

    W swych poczynaniach KBN łamie w sposób oczywisty Ustawę z dnia 6 września 2001 r. o dostępie do informacji publicznej. Uniemożliwia tym samym społeczną kontrolę wykorzystywania pieniędzy podatnika. W jednym z wywiadów obecny Minister Nauki Michał Kleiber mówił: „Społeczna kontrola sposobu wykorzystywania przez uczonych publicznych pieniędzy jest trudna, bowiem prowadzone badania są coraz mniej zrozumiałe dla finansujących je społeczeństw”. Nie oddaje to istoty problemu. Rzeczywiście badania są coraz mniej zrozumiałe dla finansującego je społeczeństwa, ale przyczyna tego malejącego zrozumienia jest inna. Przede wszystkim wyniki badań muszą być dostępne dla finansującego je społeczeństwa. Jeśli wyniki ukrywa się przed społeczeństwem, to nie można w sposób zasadny społeczeństwu zarzucać, że nie rozumie tych wyników. Społeczeństwo po prostu nie ma szans na ocenę tych badań w warstwie merytorycznej i finansowej. Trudno mówić o kontroli czegoś, co zostaje z premedytacją utajniane.Józef Wieczorek

    Tekst wydrukowany w dwumiesięczniku OBYWATEL nr 4 (12) 2003-09-09

    KATEDRA SOCJALIZMU

    KATEDRA SOCJALIZMU

     

    Duże brawa dla redakcji za opublikowanie celnego artykułu Agnieszki Filas („Katedra socjalizmu”, nr 39), będącego ważnym głosem w dyskusji nad nowelizacją ustawy o szkolnictwie wyższym. Niestety, projekt ustawy raczej petryfikuje patologiczny stan szkolnictwa wyższego i nie stwarza nadziei na odrzucenie dziedzictwa komunizmu. Beton akademicki jest trudniejszy do rozkruszenia niż beton partyjny. Aby uzupełnić artykuł, warto jeszcze dodać główną tezę wystąpienia Senatu UJ z dnia 24 maja 2000 r., obarczającego władze RP odpowiedzialnością za „niebezpieczne osłabienie tempa pracy naukowej oraz rozwoju młodszej kadry naukowej, obniżenie poziomu nauczania w szkołach wyższych, nadszarpnięcie więzi kadry nauczającej ze studiującą młodzieżą”. Członkowie Senatu ani słowem nie wspomnieli, że przestrzegając „prawa” z okresu stanu wojennego (ustawa z 1982 r. pozwala na skazywanie na śmierć zawodową niewygodnych nauczycieli akademickich przez anonimowe komisje, bez szansy obrony przed jakąkolwiek instancją), sam jest winien obecnej sytuacji uczelni. No cóż, jak pisze pani Agnieszka Filas, widmo komunizmu nadal krąży nad polskimi szkołami wyższymi.

    JÓZEF WIECZOREK
    Kraków

    Tygodnik „Wprost”, Nr 931 (01 października 2000)

    NIK w szkołach wyższych – polemika

    NIK w szkołach wyższych – polemika

    Krzysztof Królas w artykule NIK w szkołach wyższych – (Rzeczpospolita 13.08.2002) krytykuje raport NIK-u, („Informacja o wynikach kontroli odpłatności za studia w państwowych szkołach wyższych” (Nr ewid. 163/2002) Skrót prasowy, który „napisany jest bez zrozumienia procesów zachodzących w uczelniach”, a autorzy raportu „nie chcą przyjąć do wiadomości informacji płynących z samych uczelni”.

    Jako czytelnik artykulu K. Królasa nie mam jednak pewności, czy autor tego artykułu te procesy rozumie, i czy pozostaje w zgodności z informacjami płynącymi z uczelni. Autor m. in. pisze „Od początku lat dziewięćdziesiątych szybko wzrasta efektywność wyższych uczelni państwowych” i dalej „Efektywność zwiększana jest nie przez zmniejszenie zatrudnienia, lecz dzięki zwiększeniu liczby studentów”. Tym samym autor stara sie chyba wykazać, że miarą efektywności nauczania w uczelniach jest ilość wydanych przez uczelnie dyplomów. Nie dam się nabrać na taką argumentację. Nie wierzę w przechodzenie ilości w jakość, a stosowanie takich pomiarów efektywności uczelni nie najlepiej świadczy o poziomie zarządzających uczelniami. No cóż, jak sami często argumentują, najlepsi z uczelni odchodzą, więc u tych, którzy pozostają można spodziewać się trudności w logicznym myśleniu.

    NIK niestety wykazał, że „We wszystkich kontrolowanych uczelniach rozwój ilościowy i jakościowy kadry nauczycieli nie nadążał za wzrostem liczby studentów”, co jest zgodne z odczuciem sporej części społeczeństwa nauczanego, jak i uczącego, o czym można się przekonać studiując polemiki w mediach i np. na forach dyskusyjnych. Ale K. Królas replikuje „To, co dla wladz uczelni jest powodem do dumy, jest naganne w oczach kontrolerów”. Dlaczego nienadążanie rozwoju jakościowego kadry nauczycieli za wzrostem studentów ma być powodem do dumy władz uczelni, tego K. Królas nie podaje. Ja bym z tego nie był dumny. Wręcz przeciwnie.

    Rektor AGH przynajmniej się czerwienił po przeczytaniu raportu NIK. Nie wiedział jaką uczelnią kieruje! No cóż, zajmował się ostatnio budową pomnika swojej żony na swojej uczelni i propagowaniem budowy gondoli, która by studentów z akademików wprost na sale wykładowe dowoziła. Na takie projekty nie stać biedne uczelnie zachodnie. Co innego u nas. Bieda naszych uczelni i naszych uczonych jest inna. Ma ona przede wszystkim wymiar moralny.

    Raport NIK, wbrew twierdzeniom K. Królasa, zdaje się być oparty na informacjach płynących z uczelni. To przecież Senat UJ na posiedzeniu w dniu 24 maja 2000r. ogłosił apel, w którym czytamy: „doszło do niebezpiecznego osłabienia tempa pracy naukowej oraz rozwoju zwłaszcza młodszej kadry naukowej, do obniżenia poziomu nauczania w szkołach wyższych, do nadszarpnięcia więzi kadry nauczającej ze studiującą młodzieżą”. Generalnie jest to zgodne z raportem NIK, który chyba ze zrozumieniem zapoznał się z pismami władz uczelni reprezentowanej przez prorektora UJ – K. Królasa. W artykule K. Królas jednak nie podaje, że jako autor nie zgadza się z apelem senatu, który jako prorektor chyba akceptował. Dlaczego władze uczelni w całości odrzucają raport NIK, który przynajmniej w części jest zgodny z tym, co uczelnie głoszą?

    Faktem jest, że uczelnie upatrują jedynie przyczyn finansowych w obniżeniu jakości nauczania zatajając rzeczywiste przyczyny. Istotne znaczenie odegrała tu redukcja kreatywnej kadry nauczającej w związku ze stosowaniem „prawa” stanu wojennego dla wyeliminowania jednostek zbyt aktywnych naukowo, cieszących się zbyt dużym poważaniem wśród młodzieży akademickiej, zbyt otwarcie mówiących o patologii uczelni. Po usunięciu niewygodnych nauczycieli w okresie stalinowskim, nauczyciele na ogół wracali na uczelnie po kilku latach, po usunięciu niewygodnych nauczycieli w okresie jaruzelskim, uczelnie nadal są zamknięte dla dysydentów, mimo upływu kilkunastu już lat. To daje wyobrażenie o skali problemu. Papież nawołuje „Nie lękajcie się”, rektorzy wiwatują, ale nie lękających się uważają za element niepożądany na swoich uczelniach. Widać, że się ich lękają.

    Uczelnie pozostały skansenami nie do końca upadłego systemu komunistycznego i bronią się przed zmianami systemowymi domagając się tylko jak największych dotacji z kieszeni podatnika na swoje funkcjonowanie. Opracowując zmiany ustawy o szkolnictwie wyższym unikają jak ognia wprowadzenia elementów systemu amerykańskiego argumentując, że nie przystaje on do naszych warunków. Poniekąd to prawda. Tam na jeden etat w uczelni jest i po 100 kandydatów, a u nas zwykle tylko jeden. Nie ma z czego wybierać. Rzekomo! Pomija się bowiem fakt, że u nas jest to kandydat już z góry upatrzony – swój człowiek, często krewny, a zmienne kryteria konkursów są dostosowywane do poziomu kandydata, który ma go wygrać. Jeśli ktoś reprezentuje poziom wyższy, to nie spełnia (gorzej spełnia) on warunków konkursu!!! Jest co najwyzej najlepszy abstrakcyjnie, najlepsi konkretnie są sami swoi, bez względu na kwalifikacje i dorobek. Tak wygląda rekrutacja kadr nauczycieli na wyższych uczelniach. Genetyczno-towarzyskie kryteria w polityce kadrowej uczelni, niezgodne zresztą z Konstytucją III RP i elementarnymi prawami człowieka, świadczą o ciężkiej chorobie systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Ta choroba jest poza nadzorem MEN.

    Autor pisze , że „Pouczające może być porównanie polskich uczelni z uczelniami w zachodniej Europie”. Trudno się z tym nie zgodzić. Niestety nie ma jakościowych porównań między takimi uczelniami. A szkoda. Opracowanie rankingu uczelni europejskich w oparciu o mierzalne i zasadne kryteria byłoby bardzo pożądane.

    Niestety mamy jedynie rankingi polskich szkół, a i te niewiele mówią o ich jakości. Często oparte są na danych wziętych „z sufitu”, albo na danych świadczących nie o jakości nauczania, czy o jakości badań, ale o poziomie marnotrawstwa publicznych pieniędzy (np. stosowane w rankingach kryterium ilości otrzymanych przez uczelnie grantów bez uwzględnienia ich efektów). KBN nie prowadzi nawet wykazu publikacji, które winny powstać w ramach realizacji grantów!!! i nic sobie nie robi z krytycznej kontroli NIK. Ani arcydzieła „najlepszych z najlepszych” ani nawet lakoniczne informacje o tych arcydziełach nie są dostepne dla społeczeństwa).

    Uczelnie nic sobie nie robią z raportów NIK. Stosują zasadę „Jeśli fakty są inne, tym gorzej dla faktów” i odwracają kota ogonem (patrz podtytuł w artykule – Tym gorzej dla faktów). Niestety uczelnie przypominają orwellowskie Ministerstwo Prawdy, w którym wartości mają odwrócony znak. Rektorzy mówią o poszukiwaniu prawdy, ale za próby poznania prawdy o uczelniach wyrzucają pracowników i studentów. W ramach „poszukiwania prawdy” czyszczą niewygodne akta, uzupełniają je nowymi tekstami, wydają niezgodne z prawdą historie swoich jednostek (np. Uniwersytet Jagielloński z okazji 600-lecia swojego odnowienia), nie dopuszczają do publikacji tekstów weryfikujących fakty, podważających oficjalne opinie.

    Jednym z głównych celów edukacji jest rozwinięcie poczucia własnej wartości u nauczanych. Ale w naszych uczelniach posiadanie rozwiniętego poczucia własnej wartości jest cechą nie do zaakceptowania. Polityka kadrowa uczelni nie przewiduje zatrudniania takich jednostek, również polityka kadrowa autora artykułu – K. Królasa – prorektora UJ ds. polityki kadrowej i finansowej. Niestety raport NIK o tym nie mówi. Dotyczy jedynie wycinka działalności uczelni, stąd musi budzić niedosyt. Należałoby oczekiwać w najbliższym czasie raportów NIK o innych patologicznych zjawiskach w uczelniach, a w szczególności: o polityce kadrowej, o fikcji edukacyjnej i także badawczej uprawianej w uczelniach (również w tych z samych szczytów naszych rankingów), o wieloetatowości i bezetatowości!!! nauczycieli akademickich, o dostępie do informacji na uczelniach.

    Raporty w większym stopniu winny nadawać się nie tylko do wykorzystania przez zarządzających uczelniami, ale winny także stanowić podstawę do zmian prawnych, które by patologie uczelni ograniczały.

    Józef Wieczorek


    Część tego tekstu (ok. 1/3) ukazała się w Rzeczpospolitej 2002.10.01 po miesięcznych pertraktacjach z Redakcją oraz odwoływaniu się do kodeksu etycznego.


    P.S. Krzystof Królas nie jest już prorektorem UJ i na całe szczęście dłużej go nie reprezentuje. Jako prorektor nie należał do korporacji nauczanych i nauczających poszukujących prawdy, którą stanowi uniwersytet. Niestety ta definicja uniwersytetu nie jest już umieszczona w nowym zmienionym Statucie UJ.